Krzysztof
Lutowski
GRACZ
Wysoki,
szczupły, z krótko przystrzyżonymi blond włosami. Jak miliony Polaków jest zarobkowym emigrantem.
Od
życia nie oczekuje wiele. Za sobą ma dwa nieudane małżeństwa,
nastoletnią córkę, niezbyt udane życie zawodowe pozostawione w
Polsce oraz długi alimentacyjne. Ot, zwykły pogmatwany człowieczy
los.
Poza
tym, że to osobnik pogubiony i chaotyczny, jest poczciwy, uczciwy i
po prostu dobry. Nie zazdrości, nie nienawidzi, przyjmuje swój
krzyż z pokorą i go niesie. Dobrzański wyróżnia się za to
nieprzeciętną inteligencją – jest szeroko oczytany i literacko
utalentowany. Napisał mnóstwo całkiem przyzwoitych wierszy,
walających się po czeluściach jego twardego dysku. Pozaczynał też
sporo opowiadań i powieści, jednak nigdy nic nie ukończył. Zwykle
porzucał pisanie prędzej lub później, mając napisane więcej lub
mniej. Wrodzona chaotyczność i nieumiejętność trzymania się
celu, nie pozwalała mu ukończyć czegokolwiek, co miało dłuższą
formę niż wiersz. Słowem, kompletna maniana. Ale nawet to
przyjmował z pokorą, co jakiś czas zaczynając kolejny tekst,
wiedząc, że nigdy go nie ukończy. W końcu Teofil stał się
mistrzem w zaczynaniu od nowa.
Tu
w Anglii nasz Dobrzański prowadzi życie proste i niezbyt wyszukane.
Przez cztery lata mieszkał w Londynie w kilku dzielnicach. Przez
pewien czas był nawet bezdomnym mieszkającym na squocie. Następnie
za pewną kobietą, z którą ostatecznie też mu nie wyszło,
przyjechał do Reading pod Londynem, gdzie osiadł i mieszka już od
ponad roku.
W
Londynie zazwyczaj dużo pracował, bo takie jest to miasto. Wysysa z
człowieka każdą godzinę. Musisz dużo pracować, bo inaczej nie
opłacisz mieszkania w horrendalnych cenach, transportu i wszystkiego
co wiąże się z życiem. W najdroższym mieście na świecie trzeba
ostro zapierdalać, by móc w nim mieszkać.
Dobrzański
pracował w kuchniach, jako tzw. kitchen porter, czyli po polsku
pomoc kuchenna, a właściwie to pomywacz.
Jest
to robota ciężka i niewdzięczna – najniższe stanowisko
kuchenne. Kitchen porter pierwszy do kuchni przychodzi i ostatni
wychodzi. Zanim zacznie się robota, musi wszystko przygotować, a
kiedy dzień restauracji się kończy, kucharze idą już do domu, a
kitchen porter musi wszystko posprzątać, wymienić worki w
śmietnikach, pomyć kuchenne stoły, podłogę i cholera wie co
jeszcze.
W
sezonie taki pracownik może pracować nawet od 7 do 23. I Teofil
niejednokrotnie tak pracował. Jednak po przeprowadzce do Reading,
gdzie życie jest nieco tańsze, a tempo wolniejsze, Teofil, choć
nadal był tylko kitchen porterem, to początkowo, gdy jeszcze był z
kobietą, za którą tu przyjechał, pracował tylko na pół etatu.
Oczywiście z wyboru. Gdy z kobietą się rozstał, po krótkim i
burzliwym związku, w którym bili się trzy razy, co zwykł
podkreślać, pracował osiem godzin dziennie. Tyle mu wystarczało
by opłacić skromny pokój, kupić jedzenie, alkohol, trawkę,
czasami jakąś kreskę dla urozmaicenia nudnego żywota. I żył tak
sobie nasz Teofil, a oprócz ciderów, które lubił popijać,
trawki, którą palił w zasadzie codziennie i kokainy, którą
używał sporadycznie, Teofil miał jeszcze jedną słabość – a
był nią hazard.
Nie
było to jakieś straszne granie, takie jak w filmach o
hazardzistach. Nie przegrał jak dotąd żadnej fortuny, ani nie
musiał pożyczać pieniędzy od mafii chcąc się odegrać; nie
popadł w długi, nie ścigali go wierzyciele. A jednak Dobrzański
grał. Grał codziennie. Obstawiał mecze piłkarskie przez internet
oraz wpadał do jednego z licznych kasyn w Reading, gdzie stawiał
nieduże kwoty na ruletce. Żetony kładł zwykle na czerwone lub
czarne, wygrywał lub przegrywał i zazwyczaj szybko wychodził.
Tak
więc, jak widzimy, Teofil był raczej rozsądnym hazardzistą.
Mecze
piłkarskie natomiast obstawiał w oparciu o jakąś tam wiedzę o
sporcie, robiąc wcześniej odpowiedni research, dlatego udawało mu
się często wygrywać i jak twierdził – był na meczach na
plusie.
Co
do ruletki, to Teofil zachowywał daleko idący rozsądek, a jako że
ruletka jest grą stosunkowo sprawiedliwą, co znaczy, że kasyno ma
niewielką przewagę nad graczem, nic strasznego się z jego
pieniędzmi nie działo. Ot, raz przegrał, raz wygrał, nawet nie
wiedział, czy był do przodu, czy do tyłu, a nawet jeśli był na
minusie w rulecie, nie oznaczało to tragedii.
Inną fascynacją naszego bohatera był buddyzm. Teofil w duchu był
buddystą i choć jak wszystko w jego życiu – chaotyczne i
pogmatwane – to od czasu do czasu, bardziej lub mniej; starał się
praktykować buddyjską medytację.
Pewnego
dnia pod wpływem ciderów, marihuany i kokainy, Teofil wpadł na
genialny – jak sam osądził – pomysł. Otóż postanowił
wykonać eksperyment duchowy. Wymyślił, że wykona medytację w
intencji wygranej w ruletkę, składając przy tym obietnicę, że
wygraną podzieli się z potrzebującym pilnie gotówki kumplem z
Londynu oraz z bezdomnym; pierwszym którego napotka po wyjściu z
kasyna.
W
centrum Reading nie było o bezdomnych trudno, podobnie jak w
Londynie. Wielu bezdomnych można było spotkać na ulicach
angielskich miast, bowiem w Wielkiej Brytanii nie są oni przeganiani
z ulic. Można ich spotkać nawet w centralnym Londynie, kiedy pod
luksusowym biurowcem ze szkła i stali, sięgającym kilkunastu lub
więcej pięter, śpi sobie taki z całym tabunem bagażów,
śpiworów, a nawet z własnym psem na sznurku. To zwykły widok w
UK, spotkać bezdomnego w tymczasowym domku z kartonów i koców.
*
Teofil
w całej dziwności swej osobowości wierzył, że jest oświecony,
jak buddyjscy mnisi. Jakoś nie zrażało go, że mnisi w Tybecie
poświęcali całe życie na medytacje i inną praktykę duchową i
tylko nieliczni z nich nazywali siebie oświeconymi. Teofil uważał,
że oświecenie to nic trudnego i on taki właśnie jest, więc
uwierzył też, że medytacją potrafi sprawić, by rzeczywistość
nagięła się pod niego i pozwoliła mu wygrywać kasiorę na
ruletce za każdym razem, o ile tylko podzieli się kasą z
potrzebującymi.
Taki
Robin Hood rulety.
*
Po
pół godzinnej medytacji, wykonanej na całkiem niezłym haju,
Teofil założył skórzaną czarną kurtkę i wyszedł na ulicę.
Swe kroki skierował na Friar Street w centrum Reading, gdzie
znajdowało się jedno z kasyn.
Wewnątrz
wymienił skromnie 10 funtów na żeton i podszedł do ruletki.
W
dzień powszedni w kasynie było niewiele osób, zresztą Teofil się
nie rozglądał. Położył swój żeton na czerwone i ruleta poszła
w ruch. Po dwudziestu paru hipnotycznych sekundach, kulka zamarła na
czerwonym.
Teofil
wygrał 10 funtów.
Zgarnął
dwa żetony – miał teraz 20 funtów.
Przeczekał
jedną grę, a w kolejnej położył, tym razem oba żetony, znów na
czerwone i… kulka ponownie usadowiła się w slocie oznaczonym
kolorem czerwonym. Teofil miał już 40 funtów w żetonach. Tym
razem odczekał dwie gry, zastanawiając się na co postawić i...
kolejną obstawił wszystkimi żetonami czarne i… wypadło czarne
ku radości Teosia. Wcześniej postanowił, że zagra trzy razy jeśli
będzie wygrywał i odejdzie od stołu. I tak właśnie zrobił. Z
uśmiechniętą mordą poszedł wymienić żetony na pieniądze.
Z
10 funtów zrobiło się 80.
Wychodząc
z kasyna rzucił do wielkiego Murzyna w garniturze, który stał na
bramce, niedbałe: – Bye – i poszedł wzdłuż Friar Street z
lekkością motyla, powstrzymując się, by nie podskakiwać niczym
Frank Sinatra, pogwizdując wesołkowatą melodyjkę.
Mijając
bezdomnego, który siedział na ulicy z kartonikiem, na którym było
napisane: „change please”, wrzucił do kapelusza 10 funtów, co
natychmiast ożywiło pogrążonego w letargu brudnego angola z dawno
nie golonym zarostem: – Ou, man, thank you very much. You are good
man, very good man. Many thanks buddy. – Gość się naprawdę
podekscytował, bo rzadko do jego kapelutka wpadał banknot i to od
razu 10 funtowy.
Tymczasem
Teofil w poczuciu dobrze spędzonego czasu wracał do domu, gdzie
zamierzał przelać kumplowi z Londka 25 funtów, tak by cała
wygrana została podzielona na pół.
Zainwestował
10 funtów, które odzyskał i zarobił 70 na górkę, to daje 35 dla
Teofila i 35 dla potrzebujących.
Uczciwie.
*
Teofil
powtarzał operację „Kasyno”, jak ją nazwał, przez cały
pierwszy tydzień. Najpierw medytacja, następnie spacer do kasyna,
trzy gry i „bye” do Murzyna. Nie wysyłał już pieniędzy
swojemu kumplowi do Londynu, ale spacerował po centrum tak długo,
dopóki nie rozdał 35 funtów trzem bezdomnym; dwóm po 10 a
ostatniemu dawał 15 funtów.
Operację
„Kasyno” rozpoczął w poniedziałek, a skończył w sobotę, w
niedzielę natomiast postanowił, że do kasyna chodzić nie będzie.
Wygrał w ten sposób na czysto 420 funtów, co stanowiło nie
najgorszą tygodniówkę w przeciętnej pracy w UK. Z tego 210
przypadało jemu, a drugie tyle bezdomnym, którzy zaczynali go
kochać.
Kolejnego
tygodnia postanowił korzystać z innych domów gry, gdyż pod koniec
poprzedniego zauważył, że gdy wchodzi do kasyna na Friar Street,
obsługa zaczyna się na niego dziwnie patrzeć i dawać sobie znaki
oczami. Był obserwowany. Na ten tydzień wybrał zatem dwa inne
kasyna i grał w nich naprzemiennie od poniedziałku do soboty,
codziennie powtarzając rytuał.
Medytacja,
spacer do kasyna, trzy gry i wypad rozdać kasę bezdomnym. Aby to
nie byli codziennie ci sami, nadkładał drogi zahaczając o Oxford
Road, gdzie wiedział, że na pewno tam jakiegoś spotka. A w
niedzielę odpoczął i do kasyna nie poszedł.
Kolejne
dwa tygodnie kontynuował operację, chodząc do różnych kasyn, co
zabierało więcej czasu, gdyż musiał już drałować także do
lokali bardziej oddalonych od centrum. By
nie spotykać ciągle tych samych bezdomnych, więcej spacerował też
po centrum miasta i Oxford Road, gdzie oprócz żebraków, wieczorami
i nocą, można było spotkać też tanie dziwki, zazwyczaj
narkomanki, polujące na klientów za 20 funtów. Mimo tych wysiłków
odnajdywanie nowych potrzebujących, robiło się coraz
trudniejsze. Nie chciał dawać kasy wiecznie tym samym angolom, bo
tak się składało, że bezdomnymi, których spotykał, byli
przeważnie Anglicy – narkomani i pijacy.
Tak
minęły cztery tygodnie, podczas których Teofil wyjął z ruletki
1680 funtów. Na czysto, po odciągnięciu narzuconego sobie 50
procentowego podatku od wzbogacenia, zarobił 840, co stanowiło
sporą sumkę dodatkową do dochodów jakie czerpał z pracy.
Poczuł
się bogaty.
Sam
nie potrzebował wiele, więc natychmiast przesłał byłej żonie
500 funtów z zaległych alimentów, za które był już ścigany
sądownie. Teofil kochał córkę i płacił ile mógł, ale będąc
kitchen porterem nie mógł liczyć na kokosy.
*
W
kolejnym tygodniu Teofil postanowił zrobić przerwę, by nie
nadużywać… no właśnie, czego? Po miesiącu wygrywania
codziennie trzech gier w ruletkę, mógł już z całą pewnością
powiedzieć, że jego metoda się sprawdzała i nie można tego
wytłumaczyć szczęśliwym zbiegiem okoliczności.
Inna
sprawa, że w lokalach w Reading był już spalony. Nie było już
kasyna, którego nie odwiedził przynajmniej dwa razy, a robiąc
kolejny taki maraton, z pewnością spali się doszczętnie. Nie było też żebraka w Reading, któremu Dobrzański nie dałby
pieniędzy.
Na
kolejny miesiąc wybrał więc pobliskie miasto Slough, gdzie z
Reading jechało się jakieś 25 minut pociągiem. Teofilowi jego
druga praca w kasynach zabierała coraz więcej czasu i kosztowała
go więcej, gdyż musiał teraz opłacić także bilet w obie strony
pociągiem. Spróbował nawet zmienić proporcję rozdawanych
pieniędzy, potrącając sobie koszt biletu, jednak pierwszego dnia
po tym jak to zrobił, niespodziewanie przegrał pierwszą grę.
Zdziwił
się, gdyż była to pierwsza przegrana, odkąd zaczął stosować
swoją metodę. Po namyśle postawił kolejną dychę i znów
przegrał, więc natychmiast wyszedł z kasyna i wrócił do domu
stratny, czując się jakby ktoś lub coś pogroziło mu palcem.
Kolejnego dnia z duszą na ramieniu stawiał pierwszy zakład.
Odetchnął, kiedy znów wygrał trzy gry z rzędu. Pieniądze rozdał
po staremu, czyli fifty fifty. Od tego czasu nic więcej przy tym
rachunku nie kombinował i wygrywał dalej bez zakłóceń.
Po
następnych czterech tygodniach zrobił znów tydzień przerwy, a na
kolejne cztery wybrał miasto Basingstoke. Potem Newbury, kolejny
Farnborough, po czym stwierdził, że po czterech miesiącach może
ponownie wrócić do Reading i zacząć kółko od nowa.
Kolejny
miesiąc w Reading miał być już szóstym miesiącem jego
ruletkowej krucjaty. Przez ten czas Teofil zarobił mniej więcej na
czysto jakieś 4 tysiące funtów. W przeliczeniu na polską kasę
stanowiło to około 20 tysięcy złotych, z czego dobrze sobie żył,
spłacił zaległe alimenty z nawiązką, a także obsypywał swą
nastoletnią córeczkę prezentami. Drugie tyle oczywiście rozdał
bezdomnym. A że tak naprawdę nie były to wielkie kwoty, więc i
żadne z kasyn specjalnie nie zubożało na tym dziwnym procederze,
który niewątpliwie miał poparcie jakichś wyższych sił.
Nie
wiedział jednak, że pomimo ostrożności i tak wzbudził
zainteresowanie ich właścicieli. A wszystko przez to, że
pierwszego tygodnia popełnił kardynalny błąd.
Otóż
jak zapewne pamiętacie, pierwszego tygodnia Teofil chodził tylko do
jednego kasyna i pomimo, że były to nieduże kwoty, to facet, który
wchodzi przez cały tydzień do lokalu o podobnej porze, gra trzy gry
w ruletkę, które wygrywa i zaraz wychodzi rzucając: - Bye - do
Murzyna, natychmiast wpadł w oko zarządzającym przybytkiem. Wygrał
u nich tylko 420 funtów, ale w jaki sposób to zrobił!? Nikt
jeszcze czegoś takiego nie wykonał w tym kasynie, więc musiało to
być jakieś oszustwo.
Władze
kasyna wynajęły detektywa, który przez wszystkie te miesiące
śledził Dobrzańskiego i dokumentował jego wygrane próbując
dociec, jaki rodzaj przekrętu stosował dziwny gracz. Mimo starań,
nie potrafił jednak udowodnić mu oszustwa, bo przecież żadnego
oszustwa nie było. W tej sytuacji kasyno nie miało żadnych
podstaw, by zgłosić sprawę na policję, mimo że działalność
tego gracza wykraczała daleko poza rachunek prawdopodobieństwa.
Teofil
wrócił szóstego miesiąca do lokalu, od którego rozpoczął. Znów
wygrał trzy gry i wyszedł rzucając: - Bye - do Murzyna. Nie
wiedział, że wyszło za nim dwóch innych Murzynów z krótkimi
pałkami za pazuchą.
Gdy
nasz bohater rozdał kasę żebrzącym, którzy natychmiast go
rozpoznali ciesząc się na jego widok, poszedł dalej zatrzymując
się na ławeczce w parku Forbury Gardens, by zapalić skręta.
Śledzący go faceci dopadli go w tym ustronnym o tej porze miejscu i
obili srogo pałkami, waląc Teofila po głowie. A gdy stracił
przytomność, połamali mu tymi pałami nogi, metodycznie skopali
podbitymi blachą buciorami i spokojnie odeszli w noc.
*
Teofil
doszedł jako tako do siebie w Royal Berkshire Hospital na London
Road w Reading. Był pogodny poranek. Od dwóch miesięcy leżał w
szpitalu z połamanymi nogami, od pasa w dół w gipsie, z
zabandażowaną głową, z popękaną czaszką, wybitymi zębami,
złamanym nosem, szczęką oraz wieloma żebrami.
„Na
szczęście nie połamali mi rąk” – pomyślał, logując się ze
swojego laptopa na konto u bukmachera.
koniec
Bydgoszcz
22-23.06.19 (od 21 do 00.40)
wspaniale Krzysztofie, czytalam to z prawdziwym zainteresowniem. Dziekuje
OdpowiedzUsuńWielkie dzięki Danuto za ten miły komentarz.
Usuń