poniedziałek, 9 września 2019

GRACZ - opowiadanie


Krzysztof Lutowski



GRACZ



       Teofil Dobrzański, lat 52, od pięciu lat mieszka w Anglii.
       Wysoki, szczupły, z krótko przystrzyżonymi blond włosami. Jak miliony Polaków jest zarobkowym emigrantem.
      Od życia nie oczekuje wiele. Za sobą ma dwa nieudane małżeństwa, nastoletnią córkę, niezbyt udane życie zawodowe pozostawione w Polsce oraz długi alimentacyjne. Ot, zwykły pogmatwany człowieczy los.
      Poza tym, że to osobnik pogubiony i chaotyczny, jest poczciwy, uczciwy i po prostu dobry. Nie zazdrości, nie nienawidzi, przyjmuje swój krzyż z pokorą i go niesie. Dobrzański wyróżnia się za to nieprzeciętną inteligencją – jest szeroko oczytany i literacko utalentowany. Napisał mnóstwo całkiem przyzwoitych wierszy, walających się po czeluściach jego twardego dysku. Pozaczynał też sporo opowiadań i powieści, jednak nigdy nic nie ukończył. Zwykle porzucał pisanie prędzej lub później, mając napisane więcej lub mniej. Wrodzona chaotyczność i nieumiejętność trzymania się celu, nie pozwalała mu ukończyć czegokolwiek, co miało dłuższą formę niż wiersz. Słowem, kompletna maniana. Ale nawet to przyjmował z pokorą, co jakiś czas zaczynając kolejny tekst, wiedząc, że nigdy go nie ukończy. W końcu Teofil stał się mistrzem w zaczynaniu od nowa.
      Tu w Anglii nasz Dobrzański prowadzi życie proste i niezbyt wyszukane. Przez cztery lata mieszkał w Londynie w kilku dzielnicach. Przez pewien czas był nawet bezdomnym mieszkającym na squocie. Następnie za pewną kobietą, z którą ostatecznie też mu nie wyszło, przyjechał do Reading pod Londynem, gdzie osiadł i mieszka już od ponad roku.
        W Londynie zazwyczaj dużo pracował, bo takie jest to miasto. Wysysa z człowieka każdą godzinę. Musisz dużo pracować, bo inaczej nie opłacisz mieszkania w horrendalnych cenach, transportu i wszystkiego co wiąże się z życiem. W najdroższym mieście na świecie trzeba ostro zapierdalać, by móc w nim mieszkać.
         Dobrzański pracował w kuchniach, jako tzw. kitchen porter, czyli po polsku pomoc kuchenna, a właściwie to pomywacz.
       Jest to robota ciężka i niewdzięczna – najniższe stanowisko kuchenne. Kitchen porter pierwszy do kuchni przychodzi i ostatni wychodzi. Zanim zacznie się robota, musi wszystko przygotować, a kiedy dzień restauracji się kończy, kucharze idą już do domu, a kitchen porter musi wszystko posprzątać, wymienić worki w śmietnikach, pomyć kuchenne stoły, podłogę i cholera wie co jeszcze.
      W sezonie taki pracownik może pracować nawet od 7 do 23. I Teofil niejednokrotnie tak pracował. Jednak po przeprowadzce do Reading, gdzie życie jest nieco tańsze, a tempo wolniejsze, Teofil, choć nadal był tylko kitchen porterem, to początkowo, gdy jeszcze był z kobietą, za którą tu przyjechał, pracował tylko na pół etatu. Oczywiście z wyboru. Gdy z kobietą się rozstał, po krótkim i burzliwym związku, w którym bili się trzy razy, co zwykł podkreślać, pracował osiem godzin dziennie. Tyle mu wystarczało by opłacić skromny pokój, kupić jedzenie, alkohol, trawkę, czasami jakąś kreskę dla urozmaicenia nudnego żywota. I żył tak sobie nasz Teofil, a oprócz ciderów, które lubił popijać, trawki, którą palił w zasadzie codziennie i kokainy, którą używał sporadycznie, Teofil miał jeszcze jedną słabość – a był nią hazard.
        Nie było to jakieś straszne granie, takie jak w filmach o hazardzistach. Nie przegrał jak dotąd żadnej fortuny, ani nie musiał pożyczać pieniędzy od mafii chcąc się odegrać; nie popadł w długi, nie ścigali go wierzyciele. A jednak Dobrzański grał. Grał codziennie. Obstawiał mecze piłkarskie przez internet oraz wpadał do jednego z licznych kasyn w Reading, gdzie stawiał nieduże kwoty na ruletce. Żetony kładł zwykle na czerwone lub czarne, wygrywał lub przegrywał i zazwyczaj szybko wychodził.
        Tak więc, jak widzimy, Teofil był raczej rozsądnym hazardzistą.
      Mecze piłkarskie natomiast obstawiał w oparciu o jakąś tam wiedzę o sporcie, robiąc wcześniej odpowiedni research, dlatego udawało mu się często wygrywać i jak twierdził – był na meczach na plusie.
        Co do ruletki, to Teofil zachowywał daleko idący rozsądek, a jako że ruletka jest grą stosunkowo sprawiedliwą, co znaczy, że kasyno ma niewielką przewagę nad graczem, nic strasznego się z jego pieniędzmi nie działo. Ot, raz przegrał, raz wygrał, nawet nie wiedział, czy był do przodu, czy do tyłu, a nawet jeśli był na minusie w rulecie, nie oznaczało to tragedii.
       Inną fascynacją naszego bohatera był buddyzm. Teofil w duchu był buddystą i choć jak wszystko w jego życiu – chaotyczne i pogmatwane – to od czasu do czasu, bardziej lub mniej; starał się praktykować buddyjską medytację.
      Pewnego dnia pod wpływem ciderów, marihuany i kokainy, Teofil wpadł na genialny – jak sam osądził – pomysł. Otóż postanowił wykonać eksperyment duchowy. Wymyślił, że wykona medytację w intencji wygranej w ruletkę, składając przy tym obietnicę, że wygraną podzieli się z potrzebującym pilnie gotówki kumplem z Londynu oraz z bezdomnym; pierwszym którego napotka po wyjściu z kasyna.
       W centrum Reading nie było o bezdomnych trudno, podobnie jak w Londynie. Wielu bezdomnych można było spotkać na ulicach angielskich miast, bowiem w Wielkiej Brytanii nie są oni przeganiani z ulic. Można ich spotkać nawet w centralnym Londynie, kiedy pod luksusowym biurowcem ze szkła i stali, sięgającym kilkunastu lub więcej pięter, śpi sobie taki z całym tabunem bagażów, śpiworów, a nawet z własnym psem na sznurku. To zwykły widok w UK, spotkać bezdomnego w tymczasowym domku z kartonów i koców.

       *

       Teofil w całej dziwności swej osobowości wierzył, że jest oświecony, jak buddyjscy mnisi. Jakoś nie zrażało go, że mnisi w Tybecie poświęcali całe życie na medytacje i inną praktykę duchową i tylko nieliczni z nich nazywali siebie oświeconymi. Teofil uważał, że oświecenie to nic trudnego i on taki właśnie jest, więc uwierzył też, że medytacją potrafi sprawić, by rzeczywistość nagięła się pod niego i pozwoliła mu wygrywać kasiorę na ruletce za każdym razem, o ile tylko podzieli się kasą z potrzebującymi.
       Taki Robin Hood rulety.

       *

      Po pół godzinnej medytacji, wykonanej na całkiem niezłym haju, Teofil założył skórzaną czarną kurtkę i wyszedł na ulicę. Swe kroki skierował na Friar Street w centrum Reading, gdzie znajdowało się jedno z kasyn.
       Wewnątrz wymienił skromnie 10 funtów na żeton i podszedł do ruletki.
      W dzień powszedni w kasynie było niewiele osób, zresztą Teofil się nie rozglądał. Położył swój żeton na czerwone i ruleta poszła w ruch. Po dwudziestu paru hipnotycznych sekundach, kulka zamarła na czerwonym.
         Teofil wygrał 10 funtów.
         Zgarnął dwa żetony – miał teraz 20 funtów.
     Przeczekał jedną grę, a w kolejnej położył, tym razem oba żetony, znów na czerwone i… kulka ponownie usadowiła się w slocie oznaczonym kolorem czerwonym. Teofil miał już 40 funtów w żetonach. Tym razem odczekał dwie gry, zastanawiając się na co postawić i... kolejną obstawił wszystkimi żetonami czarne i… wypadło czarne ku radości Teosia. Wcześniej postanowił, że zagra trzy razy jeśli będzie wygrywał i odejdzie od stołu. I tak właśnie zrobił. Z uśmiechniętą mordą poszedł wymienić żetony na pieniądze.
         Z 10 funtów zrobiło się 80.
     Wychodząc z kasyna rzucił do wielkiego Murzyna w garniturze, który stał na bramce, niedbałe: – Bye – i poszedł wzdłuż Friar Street z lekkością motyla, powstrzymując się, by nie podskakiwać niczym Frank Sinatra, pogwizdując wesołkowatą melodyjkę.
      Mijając bezdomnego, który siedział na ulicy z kartonikiem, na którym było napisane: „change please”, wrzucił do kapelusza 10 funtów, co natychmiast ożywiło pogrążonego w letargu brudnego angola z dawno nie golonym zarostem: – Ou, man, thank you very much. You are good man, very good man. Many thanks buddy. – Gość się naprawdę podekscytował, bo rzadko do jego kapelutka wpadał banknot i to od razu 10 funtowy.
       Tymczasem Teofil w poczuciu dobrze spędzonego czasu wracał do domu, gdzie zamierzał przelać kumplowi z Londka 25 funtów, tak by cała wygrana została podzielona na pół.
       Zainwestował 10 funtów, które odzyskał i zarobił 70 na górkę, to daje 35 dla Teofila i 35 dla potrzebujących.
           Uczciwie.

         *

      Teofil powtarzał operację „Kasyno”, jak ją nazwał, przez cały pierwszy tydzień. Najpierw medytacja, następnie spacer do kasyna, trzy gry i „bye” do Murzyna. Nie wysyłał już pieniędzy swojemu kumplowi do Londynu, ale spacerował po centrum tak długo, dopóki nie rozdał 35 funtów trzem bezdomnym; dwóm po 10 a ostatniemu dawał 15 funtów.
      Operację „Kasyno” rozpoczął w poniedziałek, a skończył w sobotę, w niedzielę natomiast postanowił, że do kasyna chodzić nie będzie. Wygrał w ten sposób na czysto 420 funtów, co stanowiło nie najgorszą tygodniówkę w przeciętnej pracy w UK. Z tego 210 przypadało jemu, a drugie tyle bezdomnym, którzy zaczynali go kochać.
       Kolejnego tygodnia postanowił korzystać z innych domów gry, gdyż pod koniec poprzedniego zauważył, że gdy wchodzi do kasyna na Friar Street, obsługa zaczyna się na niego dziwnie patrzeć i dawać sobie znaki oczami. Był obserwowany. Na ten tydzień wybrał zatem dwa inne kasyna i grał w nich naprzemiennie od poniedziałku do soboty, codziennie powtarzając rytuał.
       Medytacja, spacer do kasyna, trzy gry i wypad rozdać kasę bezdomnym. Aby to nie byli codziennie ci sami, nadkładał drogi zahaczając o Oxford Road, gdzie wiedział, że na pewno tam jakiegoś spotka. A w niedzielę odpoczął i do kasyna nie poszedł.
     Kolejne dwa tygodnie kontynuował operację, chodząc do różnych kasyn, co zabierało więcej czasu, gdyż musiał już drałować także do lokali bardziej oddalonych od centrum. By nie spotykać ciągle tych samych bezdomnych, więcej spacerował też po centrum miasta i Oxford Road, gdzie oprócz żebraków, wieczorami i nocą, można było spotkać też tanie dziwki, zazwyczaj narkomanki, polujące na klientów za 20 funtów. Mimo tych wysiłków odnajdywanie nowych potrzebujących, robiło się coraz trudniejsze. Nie chciał dawać kasy wiecznie tym samym angolom, bo tak się składało, że bezdomnymi, których spotykał, byli przeważnie Anglicy – narkomani i pijacy.
        Tak minęły cztery tygodnie, podczas których Teofil wyjął z ruletki 1680 funtów. Na czysto, po odciągnięciu narzuconego sobie 50 procentowego podatku od wzbogacenia, zarobił 840, co stanowiło sporą sumkę dodatkową do dochodów jakie czerpał z pracy.
          Poczuł się bogaty.
       Sam nie potrzebował wiele, więc natychmiast przesłał byłej żonie 500 funtów z zaległych alimentów, za które był już ścigany sądownie. Teofil kochał córkę i płacił ile mógł, ale będąc kitchen porterem nie mógł liczyć na kokosy.

          *

       W kolejnym tygodniu Teofil postanowił zrobić przerwę, by nie nadużywać… no właśnie, czego? Po miesiącu wygrywania codziennie trzech gier w ruletkę, mógł już z całą pewnością powiedzieć, że jego metoda się sprawdzała i nie można tego wytłumaczyć szczęśliwym zbiegiem okoliczności.
      Inna sprawa, że w lokalach w Reading był już spalony. Nie było już kasyna, którego nie odwiedził przynajmniej dwa razy, a robiąc kolejny taki maraton, z pewnością spali się doszczętnie. Nie było też żebraka w Reading, któremu Dobrzański nie dałby pieniędzy.
         Na kolejny miesiąc wybrał więc pobliskie miasto Slough, gdzie z Reading jechało się jakieś 25 minut pociągiem. Teofilowi jego druga praca w kasynach zabierała coraz więcej czasu i kosztowała go więcej, gdyż musiał teraz opłacić także bilet w obie strony pociągiem. Spróbował nawet zmienić proporcję rozdawanych pieniędzy, potrącając sobie koszt biletu, jednak pierwszego dnia po tym jak to zrobił, niespodziewanie przegrał pierwszą grę.
      Zdziwił się, gdyż była to pierwsza przegrana, odkąd zaczął stosować swoją metodę. Po namyśle postawił kolejną dychę i znów przegrał, więc natychmiast wyszedł z kasyna i wrócił do domu stratny, czując się jakby ktoś lub coś pogroziło mu palcem. Kolejnego dnia z duszą na ramieniu stawiał pierwszy zakład. Odetchnął, kiedy znów wygrał trzy gry z rzędu. Pieniądze rozdał po staremu, czyli fifty fifty. Od tego czasu nic więcej przy tym rachunku nie kombinował i wygrywał dalej bez zakłóceń.
      Po następnych czterech tygodniach zrobił znów tydzień przerwy, a na kolejne cztery wybrał miasto Basingstoke. Potem Newbury, kolejny Farnborough, po czym stwierdził, że po czterech miesiącach może ponownie wrócić do Reading i zacząć kółko od nowa.
       Kolejny miesiąc w Reading miał być już szóstym miesiącem jego ruletkowej krucjaty. Przez ten czas Teofil zarobił mniej więcej na czysto jakieś 4 tysiące funtów. W przeliczeniu na polską kasę stanowiło to około 20 tysięcy złotych, z czego dobrze sobie żył, spłacił zaległe alimenty z nawiązką, a także obsypywał swą nastoletnią córeczkę prezentami. Drugie tyle oczywiście rozdał bezdomnym. A że tak naprawdę nie były to wielkie kwoty, więc i żadne z kasyn specjalnie nie zubożało na tym dziwnym procederze, który niewątpliwie miał poparcie jakichś wyższych sił.
      Nie wiedział jednak, że pomimo ostrożności i tak wzbudził zainteresowanie ich właścicieli. A wszystko przez to, że pierwszego tygodnia popełnił kardynalny błąd.
       Otóż jak zapewne pamiętacie, pierwszego tygodnia Teofil chodził tylko do jednego kasyna i pomimo, że były to nieduże kwoty, to facet, który wchodzi przez cały tydzień do lokalu o podobnej porze, gra trzy gry w ruletkę, które wygrywa i zaraz wychodzi rzucając: - Bye - do Murzyna, natychmiast wpadł w oko zarządzającym przybytkiem. Wygrał u nich tylko 420 funtów, ale w jaki sposób to zrobił!? Nikt jeszcze czegoś takiego nie wykonał w tym kasynie, więc musiało to być jakieś oszustwo.
       Władze kasyna wynajęły detektywa, który przez wszystkie te miesiące śledził Dobrzańskiego i dokumentował jego wygrane próbując dociec, jaki rodzaj przekrętu stosował dziwny gracz. Mimo starań, nie potrafił jednak udowodnić mu oszustwa, bo przecież żadnego oszustwa nie było. W tej sytuacji kasyno nie miało żadnych podstaw, by zgłosić sprawę na policję, mimo że działalność tego gracza wykraczała daleko poza rachunek prawdopodobieństwa.
        Teofil wrócił szóstego miesiąca do lokalu, od którego rozpoczął. Znów wygrał trzy gry i wyszedł rzucając: - Bye - do Murzyna. Nie wiedział, że wyszło za nim dwóch innych Murzynów z krótkimi pałkami za pazuchą.
      Gdy nasz bohater rozdał kasę żebrzącym, którzy natychmiast go rozpoznali ciesząc się na jego widok, poszedł dalej zatrzymując się na ławeczce w parku Forbury Gardens, by zapalić skręta. Śledzący go faceci dopadli go w tym ustronnym o tej porze miejscu i obili srogo pałkami, waląc Teofila po głowie. A gdy stracił przytomność, połamali mu tymi pałami nogi, metodycznie skopali podbitymi blachą buciorami i spokojnie odeszli w noc.

*

       Teofil doszedł jako tako do siebie w Royal Berkshire Hospital na London Road w Reading. Był pogodny poranek. Od dwóch miesięcy leżał w szpitalu z połamanymi nogami, od pasa w dół w gipsie, z zabandażowaną głową, z popękaną czaszką, wybitymi zębami, złamanym nosem, szczęką oraz wieloma żebrami.
        „Na szczęście nie połamali mi rąk” – pomyślał, logując się ze swojego laptopa na konto u bukmachera.


koniec

Bydgoszcz 22-23.06.19 (od 21 do 00.40)

2 komentarze:

  1. wspaniale Krzysztofie, czytalam to z prawdziwym zainteresowniem. Dziekuje

    OdpowiedzUsuń

Komentarze mile widziane.