środa, 10 listopada 2021

Opowiadanie "The Dead Husbands Club" - wersja audio

Najnowsze opowiadanie "The Dead Husbands Club" w audycji ABW - Antologia Bibliotekarium - Warsztaty, odc. 106. Zapraszam do odsłuchania. 





W dzisiejszym odcinku w części literackiej prezentujemy i krytyce poddajemy opowiadanie Krzysztofa Lutowskiego pt. "The Dead Husbands Club" (zaczyna się w 25:29).

sobota, 23 stycznia 2021

Opowiadanie "Miłość to piekielny pies" - wersja audio w audycji ABW - Antologia Bibliotekarium - Warsztaty.

 


zapraszam do odsłuchania mojego najnowszego opowiadania pt. "Miłość to piekielny pies" wraz z dyskusją Wiktora Żwikiewicza, Marka Żelkowskiego i Tomasza Fąsa. Rozpoczyna się od 2.03.35. Polecam też całość audycji i opowiadania innych autorów.






środa, 1 lipca 2020

Opowiadania "JPII" oraz "Bułgareczka" - wersja audio w audycji ABW - Antologia Bibliotekarium - Warsztaty

Tym razem zapraszam do odsłuchania dwóch niezbyt długich opowiadań mojego autorstwa "JPII" oraz "Bułgareczka" wraz z dyskusją Wiktora Żwikiewicza, Marka Żelkowskiego i Tomasza Fąsa. Pierwsze z opowiadań rozpoczyna się od 30 minuty i 54 sekundy, a drugie (49.50) prezentowane jest zaraz po nim. Ale polecam też całość audycji i opowiadania innych autorów.




czwartek, 23 stycznia 2020

Opowiadania "Budka telefoniczna" oraz "Przyjście K." - wersja audio w audycji ABW Antologia Bibliotekarium Warsztaty

    Opowiadania "Budka telefoniczna" oraz "Przyjście K." wraz z dyskusją Wiktora Żwikiewicza, Marka Żelkowskiego i Tomasza Fąsa. Pierwsze opowiadanie otwiera audycję, a drugie rozpoczyna się od 1.05.00. Ale polecam też całość i opowiadania innych autorów, czyli Bruna Kadyny i Tadeusza Meszko.


piątek, 18 października 2019

Opowiadania "Ognisko" oraz "Gracz" - wersja audio w audycji ABW Antologia Bibliotekarium Warsztaty

     Opowiadania "Ognisko" oraz "Gracz" wraz z dyskusją Wiktora Żwikiewicza, Marka Żelkowskiego i Tomasza Fąsa. Zaczynają się od 2:06:20. Ale polecam też całą audycję i opowiadania innych autorów.


niedziela, 29 września 2019

Ognisko - opowiadanie


Krzysztof Lutowski

Ognisko


Byłem wtedy dużo, dużo młodszy.
   Namówiłem kilkoro znajomych ze szkoły, abyśmy zorganizowali dragowy wypad za miasto, do ruin średniowiecznej baszty. Wiem wiem, zalewam jak z horroru, ale naprawdę tak było.
   Odgrodzeni od świata wysokimi średniowiecznymi murami pozbawionymi dachu, rozbiliśmy dwa namioty. Trzech chłopaków, trzy dziewczyny – siódme miało być ognisko. Rozpaliliśmy je z nadejściem zmierzchu i wyjaraliśmy w szóstkę worek haszu i worek skuna. Księżyc w pełni widoczny był na firmamencie. A wiecie, to były nasze pierwsze doświadczenia z afgańskim i holenderskim towarem, więc zjaraliśmy się, jakbyśmy byli na kwasie.
    Ależ to był haj!
    Wkręciliśmy sobie średniowieczny klimat, przybierając heroiczne pozy na tle baszty. Ech, durna młodość...
    Kiedy było naprawdę ciemno, ognisko mocno przygasło, bowiem zapomnieliśmy dorzucić gałęzi. Siedzieliśmy wokół kompletnie zmuleni przedawkowanym THC. Nagle w tej ciszy i ciemności coraz głębszej ognisko wybuchło, a ogień wzniósł się na półtora metra i palił się złowrogo, jakby ktoś dolał do niego paliwa. Pomyślałem wtedy, że tak musiał poczuć się Mojżesz, gdy zobaczył gorejący krzak.
     Czyli jak?
     Ano zamurowany, z rozdziawioną gębą, niewysłowienie zdumiony.
    Nie wiedzieliśmy cóż mogło sprawić ten cud? Jedyne co przyszło mi do głowy, to nadprzyrodzona siła.
     Następnie oszaleliśmy.
    Każde z osobna pogrążyło się we własnej bajce, do której inni nie mieli dostępu. Dziewczyny, chłopaki, chłopak z dziewczyną, dziewczyny same, same chłopaki. Mijaliśmy się na ścieżkach wokół ruin, przy ognisku, w pustych otworach wielkich okien baszty, jak w pustych oczodołach kamiennej megarzeźby. Spotykaliśmy się fizycznie i psychicznie na niebezpiecznych wyłomach muru, wspinając się na nie po wyrwach w ceglanych ścianach.
     Niedaleko było małe jeziorko, wokół krzaki i zarośnięte ścieżki. Zapuszczaliśmy się w te krzaczory, kopulując jak szaleni, histerycznie odurzeni. Jeden z kolegów złapał dziwną fazę. Poruszał się wolno, sztywnym, połamanym krokiem, niczym zombi. W ręku trzymał nóż i... cóż, bezgłośnie zbliżał się, jakby szukał ofiary. Nikt nie chciał się przekonać, czy rzeczywiście jest w stanie dźgnąć tą kosą.
    Zaczęło nas to niepokoić, irytować, bo wszelkie próby perswazji, powstrzymania jego mrocznych zapędów, spełzły na niczym. Staraliśmy się trzymać od niego z daleka, choć wszędzie było blisko... Wtem usłyszeliśmy krzyk jednej z dziewcząt, która, jak się za chwilę okazało, spółkowała w krzakach z jednym z nas.
    Ten, który przemienił się w zombi, naprawdę lub na niby, dotarł na tyle blisko, że niezauważony zamachnął się nożem na parę splecioną w uścisku. Dziewczę było na górze, leżąc na plecach na partnerze. Nóż rozciął jej pierś w poprzek sutka, na długość kilku centymetrów, nie za głęboko. Jej kochanek zadziałał instynktownie niczym zwierz. Jak to bywało od zarania, na agresję zareagował agresją, na zagrożenie – instynktownym atakiem. Niestety, rzucił się z gołymi rękoma, na ręce uzbrojone.
    Nóż został użyty po raz wtóry, tym razem na nagim gardle. Niespełniony kochanek charcząc padł na naszych oczach, z erekcją, rozumiecie? Z ciągle sztywnym fiutem.
      Zombiak ruszył w stronę zakrwawionej dziewczyny, chcąc ją ponownie ugodzić. Ona zdążyła już dobiec do naszej grupki, wyrzucając z siebie strzępy informacji o tym, co zaszło. A skurwiel zombiak człapał w naszą stronę tym swoim sztywniackim marszem.
      Musieliśmy coś zrobić.
   Złapałem spory kamień i rzuciłem, trafiając go centralnie w łeb. Głowa mu odskoczyła, ale nie zatrzymał się nawet na sekundę. Wykorzystując przewagę w szybkości, uciekliśmy w stronę namiotów i plecaków, dając sobie chwilę na ustalenie planu.
    Pozostałem ja i trzy dziewczyny.
    Objąłem przywództwo, miałem plan.
    Na szczęście w bagażach mieliśmy też własne noże.
  Wspięliśmy się na podwyższenie przy wejściu do baszty. Stamtąd chcieliśmy zaskoczyć i obezwładnić zombiego. Plan był taki by go związać i zostawić do wytrzeźwienia. Znaczy żywiliśmy się taką nadzieją, że rano mu przejdzie, nie myśląc w tej chwili o tym, jak wybrniemy z tej sytuacji. Bo przecież co najmniej jeden z naszych kolegów miał nie przeżyć tej nocy.
    Zombie przyczłapał do baszty i skierował się do jedynego wejścia.
    Na umówiony znak skoczyliśmy na niego z każdej strony.
    Walka była zacięta, oprawca był nadnaturalnie silny, lecz mało precyzyjny.
   Niestety, nie czuł bólu, ranił zarówno mnie, jak i dziewczęta. Zrozumiałem, że nas zabije, że padniemy od ran, że legniemy wyczerpani, bez sił do dalszej walki. Będziemy się czołgać, odczołgiwać od śmierci, by zyskać te kilka minut, jak nakazuje bezrozumny instynkt życia. Wtedy zombi nadejdzie i podobija nas ze swą mechaniczną bezwzględnością.
    Co zrobi z ciałami?
    Wolałem tego nie wiedzieć.
    Ostatnim wysiłkiem woli wbiłem nóż między jego nieobecne oczy.
    Walka ustała.
    Puściłem rękojeść noża, a zombi napęczniał i padł na kolana, a potem na twarz, wprost na twarde, kamienne podłoże. Akurat dysponowałem solidnym, traperskim nożem, więc ostrze po uderzeniu rękojeścią w ziemię rozłupało głowę agresora na dwie części krwistego orzecha. Resztki mózgu i krew bryzgnęły na nasze półnagie ciała.
     Dziewczyny były w ostrym szoku, nawet nie krzyczały, tylko bezgłośnie łkały.
     Nasz kolega, z którym jeszcze przed chwilą paliliśmy zielsko i chodziliśmy do klasy, leżał brutalnie martwy. A my nie wiedzieliśmy dlaczego...
    Gdy się ogarnęliśmy, dla pewności związałem kończyny trupa i dokładnie odkroiłem resztki głowy od tułowia. Dla zasady przebiliśmy mu też serce zaostrzonym kijem, który miał być na kiełbasę.
     Wtedy przypomnieliśmy sobie o koledze z poderżniętym gardłem i pobiegliśmy do niego.
      Jeszcze żył, choć właściwie - kończył umierać.
   Zalany krwią miał wydać ostatnie tchnienie, lecz przywołał nas jeszcze skinieniem dłoni.
     Pamiętam to, jak dziś.
   Przystawiliśmy uszu jak najbliżej, a on wyszeptał z trudem: – Słuchajcie, co mu odjebało? – I umarł. Nie zyskawszy odpowiedzi na trawiące go pytanie.
     Mieliśmy dwa trupy, no i zrobiło się dziwnie.
    Czułem jak coś się we mnie zmienia, coś w rodzaju nadchodzącego zewu krwi, aż mi ślina pociekła. Nie było wątpliwości, mieliśmy dwa trupy. „Powinienem chyba przemienić się w wilkołaka, jak Jacek Nicholson w Wilku” – zdążyłem pomyśleć i...
      Oszaleliśmy po raz wtóry.
      Cieszyliśmy się, jak opętane dzieci.
      Zrzuciliśmy resztki ubrań.
    Hasaliśmy umazani we krwi, czując w sobie pierwotną moc, która w tym szale pozwalała nam skakać po ścianach baszty, osiągając niezwykłą przyczepność. Kopulowaliśmy na zimnych cegłach, zawieszeni wysoko nad ziemią, a nawet w locie, jak pytołak i sukołacze. A poniżej dwa trupy.

*

    Zacząłem się histerycznie śmiać. Sukołacze patrzyły na mnie pytająco. A ja wyłem ze śmiechu i próbowałem im tłumaczyć: – Dzie...wczy...ny, dzie...wczy...ny, wszystko już rozumiem. Hahahaha – nie mogłem przestać. – Pół godziny wcześniej wrzuciłem do ogniska zapalniczkę.
    Sukołacze jakby zwiędły. Patrzyły na mnie bezrozumnie, a ja kulałem się po trawie trzymając za brzuch. Brzuch bolał. Dobrą minutę trwało, aż się uspokoiłem i przestałem tarzać w konwulsjach, a mięśnie brzucha wróciły do normy.
    Wydałem westchnienie.
    Mieliśmy dwa trupy.
    Świtało.

*

    Dziewczyny patrzyły na mnie, podniosłem się, patrzyłem na dziewczyny.
      – A więc… nie było żadnej magii? – wydukała jedna.
   – Nie wiem – odpowiedziałem i przyjrzałem się im w pierwszych promieniach nowego letniego poranka. Popatrzyłem na swoje ręce, które miały być po łokcie zbrukane krwią. Były po łokcie uwalone błotem. Sukołacze też były uwalone ziemią i błotem, wszędzie, roznegliżowane, w poszarpanej odzieży.
    Stałem w samych gaciach, podobnie jak one cały w ziemi i błocie.
    Bez słowa podbiegliśmy tam, gdzie obrabiałem łeb zombiakowi.
   Nasz kolega związany chrapał w najlepsze, jak parowa lokomotywa. Obok leżała butelka po tanim winie.
   Laski pobiegły do drugiego trupa. Ja zostałem przy zombiaku. Nie chciało mi się nigdzie iść. Poczułem się bardzo zmęczony. Przysiadłem sobie z boczku, wziąłem do ręki patyk i mamrocząc coś pod nosem rysowałem kółeczka na piasku.
    Większe i mniejsze, mniejsze i większe.

Koniec

piątek, 20 września 2019

Opowiadanie "Krzyś i Tomek" - wersja audio w audycji ABW Antologia Bibliotekarium Warsztaty

Opowiadanie Krzyś i Tomek wraz z dyskusją Wiktora Żwikiewicza, Marka Żelkowskiego i Tomasza Fąsa. Zaczyna się od 1:14:46. Ale polecam też całą audycję i opowiadania innych autorów.

poniedziałek, 9 września 2019

GRACZ - opowiadanie


Krzysztof Lutowski



GRACZ



       Teofil Dobrzański, lat 52, od pięciu lat mieszka w Anglii.
       Wysoki, szczupły, z krótko przystrzyżonymi blond włosami. Jak miliony Polaków jest zarobkowym emigrantem.
      Od życia nie oczekuje wiele. Za sobą ma dwa nieudane małżeństwa, nastoletnią córkę, niezbyt udane życie zawodowe pozostawione w Polsce oraz długi alimentacyjne. Ot, zwykły pogmatwany człowieczy los.
      Poza tym, że to osobnik pogubiony i chaotyczny, jest poczciwy, uczciwy i po prostu dobry. Nie zazdrości, nie nienawidzi, przyjmuje swój krzyż z pokorą i go niesie. Dobrzański wyróżnia się za to nieprzeciętną inteligencją – jest szeroko oczytany i literacko utalentowany. Napisał mnóstwo całkiem przyzwoitych wierszy, walających się po czeluściach jego twardego dysku. Pozaczynał też sporo opowiadań i powieści, jednak nigdy nic nie ukończył. Zwykle porzucał pisanie prędzej lub później, mając napisane więcej lub mniej. Wrodzona chaotyczność i nieumiejętność trzymania się celu, nie pozwalała mu ukończyć czegokolwiek, co miało dłuższą formę niż wiersz. Słowem, kompletna maniana. Ale nawet to przyjmował z pokorą, co jakiś czas zaczynając kolejny tekst, wiedząc, że nigdy go nie ukończy. W końcu Teofil stał się mistrzem w zaczynaniu od nowa.
      Tu w Anglii nasz Dobrzański prowadzi życie proste i niezbyt wyszukane. Przez cztery lata mieszkał w Londynie w kilku dzielnicach. Przez pewien czas był nawet bezdomnym mieszkającym na squocie. Następnie za pewną kobietą, z którą ostatecznie też mu nie wyszło, przyjechał do Reading pod Londynem, gdzie osiadł i mieszka już od ponad roku.
        W Londynie zazwyczaj dużo pracował, bo takie jest to miasto. Wysysa z człowieka każdą godzinę. Musisz dużo pracować, bo inaczej nie opłacisz mieszkania w horrendalnych cenach, transportu i wszystkiego co wiąże się z życiem. W najdroższym mieście na świecie trzeba ostro zapierdalać, by móc w nim mieszkać.
         Dobrzański pracował w kuchniach, jako tzw. kitchen porter, czyli po polsku pomoc kuchenna, a właściwie to pomywacz.
       Jest to robota ciężka i niewdzięczna – najniższe stanowisko kuchenne. Kitchen porter pierwszy do kuchni przychodzi i ostatni wychodzi. Zanim zacznie się robota, musi wszystko przygotować, a kiedy dzień restauracji się kończy, kucharze idą już do domu, a kitchen porter musi wszystko posprzątać, wymienić worki w śmietnikach, pomyć kuchenne stoły, podłogę i cholera wie co jeszcze.
      W sezonie taki pracownik może pracować nawet od 7 do 23. I Teofil niejednokrotnie tak pracował. Jednak po przeprowadzce do Reading, gdzie życie jest nieco tańsze, a tempo wolniejsze, Teofil, choć nadal był tylko kitchen porterem, to początkowo, gdy jeszcze był z kobietą, za którą tu przyjechał, pracował tylko na pół etatu. Oczywiście z wyboru. Gdy z kobietą się rozstał, po krótkim i burzliwym związku, w którym bili się trzy razy, co zwykł podkreślać, pracował osiem godzin dziennie. Tyle mu wystarczało by opłacić skromny pokój, kupić jedzenie, alkohol, trawkę, czasami jakąś kreskę dla urozmaicenia nudnego żywota. I żył tak sobie nasz Teofil, a oprócz ciderów, które lubił popijać, trawki, którą palił w zasadzie codziennie i kokainy, którą używał sporadycznie, Teofil miał jeszcze jedną słabość – a był nią hazard.
        Nie było to jakieś straszne granie, takie jak w filmach o hazardzistach. Nie przegrał jak dotąd żadnej fortuny, ani nie musiał pożyczać pieniędzy od mafii chcąc się odegrać; nie popadł w długi, nie ścigali go wierzyciele. A jednak Dobrzański grał. Grał codziennie. Obstawiał mecze piłkarskie przez internet oraz wpadał do jednego z licznych kasyn w Reading, gdzie stawiał nieduże kwoty na ruletce. Żetony kładł zwykle na czerwone lub czarne, wygrywał lub przegrywał i zazwyczaj szybko wychodził.
        Tak więc, jak widzimy, Teofil był raczej rozsądnym hazardzistą.
      Mecze piłkarskie natomiast obstawiał w oparciu o jakąś tam wiedzę o sporcie, robiąc wcześniej odpowiedni research, dlatego udawało mu się często wygrywać i jak twierdził – był na meczach na plusie.
        Co do ruletki, to Teofil zachowywał daleko idący rozsądek, a jako że ruletka jest grą stosunkowo sprawiedliwą, co znaczy, że kasyno ma niewielką przewagę nad graczem, nic strasznego się z jego pieniędzmi nie działo. Ot, raz przegrał, raz wygrał, nawet nie wiedział, czy był do przodu, czy do tyłu, a nawet jeśli był na minusie w rulecie, nie oznaczało to tragedii.
       Inną fascynacją naszego bohatera był buddyzm. Teofil w duchu był buddystą i choć jak wszystko w jego życiu – chaotyczne i pogmatwane – to od czasu do czasu, bardziej lub mniej; starał się praktykować buddyjską medytację.
      Pewnego dnia pod wpływem ciderów, marihuany i kokainy, Teofil wpadł na genialny – jak sam osądził – pomysł. Otóż postanowił wykonać eksperyment duchowy. Wymyślił, że wykona medytację w intencji wygranej w ruletkę, składając przy tym obietnicę, że wygraną podzieli się z potrzebującym pilnie gotówki kumplem z Londynu oraz z bezdomnym; pierwszym którego napotka po wyjściu z kasyna.
       W centrum Reading nie było o bezdomnych trudno, podobnie jak w Londynie. Wielu bezdomnych można było spotkać na ulicach angielskich miast, bowiem w Wielkiej Brytanii nie są oni przeganiani z ulic. Można ich spotkać nawet w centralnym Londynie, kiedy pod luksusowym biurowcem ze szkła i stali, sięgającym kilkunastu lub więcej pięter, śpi sobie taki z całym tabunem bagażów, śpiworów, a nawet z własnym psem na sznurku. To zwykły widok w UK, spotkać bezdomnego w tymczasowym domku z kartonów i koców.

       *

       Teofil w całej dziwności swej osobowości wierzył, że jest oświecony, jak buddyjscy mnisi. Jakoś nie zrażało go, że mnisi w Tybecie poświęcali całe życie na medytacje i inną praktykę duchową i tylko nieliczni z nich nazywali siebie oświeconymi. Teofil uważał, że oświecenie to nic trudnego i on taki właśnie jest, więc uwierzył też, że medytacją potrafi sprawić, by rzeczywistość nagięła się pod niego i pozwoliła mu wygrywać kasiorę na ruletce za każdym razem, o ile tylko podzieli się kasą z potrzebującymi.
       Taki Robin Hood rulety.

       *

      Po pół godzinnej medytacji, wykonanej na całkiem niezłym haju, Teofil założył skórzaną czarną kurtkę i wyszedł na ulicę. Swe kroki skierował na Friar Street w centrum Reading, gdzie znajdowało się jedno z kasyn.
       Wewnątrz wymienił skromnie 10 funtów na żeton i podszedł do ruletki.
      W dzień powszedni w kasynie było niewiele osób, zresztą Teofil się nie rozglądał. Położył swój żeton na czerwone i ruleta poszła w ruch. Po dwudziestu paru hipnotycznych sekundach, kulka zamarła na czerwonym.
         Teofil wygrał 10 funtów.
         Zgarnął dwa żetony – miał teraz 20 funtów.
     Przeczekał jedną grę, a w kolejnej położył, tym razem oba żetony, znów na czerwone i… kulka ponownie usadowiła się w slocie oznaczonym kolorem czerwonym. Teofil miał już 40 funtów w żetonach. Tym razem odczekał dwie gry, zastanawiając się na co postawić i... kolejną obstawił wszystkimi żetonami czarne i… wypadło czarne ku radości Teosia. Wcześniej postanowił, że zagra trzy razy jeśli będzie wygrywał i odejdzie od stołu. I tak właśnie zrobił. Z uśmiechniętą mordą poszedł wymienić żetony na pieniądze.
         Z 10 funtów zrobiło się 80.
     Wychodząc z kasyna rzucił do wielkiego Murzyna w garniturze, który stał na bramce, niedbałe: – Bye – i poszedł wzdłuż Friar Street z lekkością motyla, powstrzymując się, by nie podskakiwać niczym Frank Sinatra, pogwizdując wesołkowatą melodyjkę.
      Mijając bezdomnego, który siedział na ulicy z kartonikiem, na którym było napisane: „change please”, wrzucił do kapelusza 10 funtów, co natychmiast ożywiło pogrążonego w letargu brudnego angola z dawno nie golonym zarostem: – Ou, man, thank you very much. You are good man, very good man. Many thanks buddy. – Gość się naprawdę podekscytował, bo rzadko do jego kapelutka wpadał banknot i to od razu 10 funtowy.
       Tymczasem Teofil w poczuciu dobrze spędzonego czasu wracał do domu, gdzie zamierzał przelać kumplowi z Londka 25 funtów, tak by cała wygrana została podzielona na pół.
       Zainwestował 10 funtów, które odzyskał i zarobił 70 na górkę, to daje 35 dla Teofila i 35 dla potrzebujących.
           Uczciwie.

         *

      Teofil powtarzał operację „Kasyno”, jak ją nazwał, przez cały pierwszy tydzień. Najpierw medytacja, następnie spacer do kasyna, trzy gry i „bye” do Murzyna. Nie wysyłał już pieniędzy swojemu kumplowi do Londynu, ale spacerował po centrum tak długo, dopóki nie rozdał 35 funtów trzem bezdomnym; dwóm po 10 a ostatniemu dawał 15 funtów.
      Operację „Kasyno” rozpoczął w poniedziałek, a skończył w sobotę, w niedzielę natomiast postanowił, że do kasyna chodzić nie będzie. Wygrał w ten sposób na czysto 420 funtów, co stanowiło nie najgorszą tygodniówkę w przeciętnej pracy w UK. Z tego 210 przypadało jemu, a drugie tyle bezdomnym, którzy zaczynali go kochać.
       Kolejnego tygodnia postanowił korzystać z innych domów gry, gdyż pod koniec poprzedniego zauważył, że gdy wchodzi do kasyna na Friar Street, obsługa zaczyna się na niego dziwnie patrzeć i dawać sobie znaki oczami. Był obserwowany. Na ten tydzień wybrał zatem dwa inne kasyna i grał w nich naprzemiennie od poniedziałku do soboty, codziennie powtarzając rytuał.
       Medytacja, spacer do kasyna, trzy gry i wypad rozdać kasę bezdomnym. Aby to nie byli codziennie ci sami, nadkładał drogi zahaczając o Oxford Road, gdzie wiedział, że na pewno tam jakiegoś spotka. A w niedzielę odpoczął i do kasyna nie poszedł.
     Kolejne dwa tygodnie kontynuował operację, chodząc do różnych kasyn, co zabierało więcej czasu, gdyż musiał już drałować także do lokali bardziej oddalonych od centrum. By nie spotykać ciągle tych samych bezdomnych, więcej spacerował też po centrum miasta i Oxford Road, gdzie oprócz żebraków, wieczorami i nocą, można było spotkać też tanie dziwki, zazwyczaj narkomanki, polujące na klientów za 20 funtów. Mimo tych wysiłków odnajdywanie nowych potrzebujących, robiło się coraz trudniejsze. Nie chciał dawać kasy wiecznie tym samym angolom, bo tak się składało, że bezdomnymi, których spotykał, byli przeważnie Anglicy – narkomani i pijacy.
        Tak minęły cztery tygodnie, podczas których Teofil wyjął z ruletki 1680 funtów. Na czysto, po odciągnięciu narzuconego sobie 50 procentowego podatku od wzbogacenia, zarobił 840, co stanowiło sporą sumkę dodatkową do dochodów jakie czerpał z pracy.
          Poczuł się bogaty.
       Sam nie potrzebował wiele, więc natychmiast przesłał byłej żonie 500 funtów z zaległych alimentów, za które był już ścigany sądownie. Teofil kochał córkę i płacił ile mógł, ale będąc kitchen porterem nie mógł liczyć na kokosy.

          *

       W kolejnym tygodniu Teofil postanowił zrobić przerwę, by nie nadużywać… no właśnie, czego? Po miesiącu wygrywania codziennie trzech gier w ruletkę, mógł już z całą pewnością powiedzieć, że jego metoda się sprawdzała i nie można tego wytłumaczyć szczęśliwym zbiegiem okoliczności.
      Inna sprawa, że w lokalach w Reading był już spalony. Nie było już kasyna, którego nie odwiedził przynajmniej dwa razy, a robiąc kolejny taki maraton, z pewnością spali się doszczętnie. Nie było też żebraka w Reading, któremu Dobrzański nie dałby pieniędzy.
         Na kolejny miesiąc wybrał więc pobliskie miasto Slough, gdzie z Reading jechało się jakieś 25 minut pociągiem. Teofilowi jego druga praca w kasynach zabierała coraz więcej czasu i kosztowała go więcej, gdyż musiał teraz opłacić także bilet w obie strony pociągiem. Spróbował nawet zmienić proporcję rozdawanych pieniędzy, potrącając sobie koszt biletu, jednak pierwszego dnia po tym jak to zrobił, niespodziewanie przegrał pierwszą grę.
      Zdziwił się, gdyż była to pierwsza przegrana, odkąd zaczął stosować swoją metodę. Po namyśle postawił kolejną dychę i znów przegrał, więc natychmiast wyszedł z kasyna i wrócił do domu stratny, czując się jakby ktoś lub coś pogroziło mu palcem. Kolejnego dnia z duszą na ramieniu stawiał pierwszy zakład. Odetchnął, kiedy znów wygrał trzy gry z rzędu. Pieniądze rozdał po staremu, czyli fifty fifty. Od tego czasu nic więcej przy tym rachunku nie kombinował i wygrywał dalej bez zakłóceń.
      Po następnych czterech tygodniach zrobił znów tydzień przerwy, a na kolejne cztery wybrał miasto Basingstoke. Potem Newbury, kolejny Farnborough, po czym stwierdził, że po czterech miesiącach może ponownie wrócić do Reading i zacząć kółko od nowa.
       Kolejny miesiąc w Reading miał być już szóstym miesiącem jego ruletkowej krucjaty. Przez ten czas Teofil zarobił mniej więcej na czysto jakieś 4 tysiące funtów. W przeliczeniu na polską kasę stanowiło to około 20 tysięcy złotych, z czego dobrze sobie żył, spłacił zaległe alimenty z nawiązką, a także obsypywał swą nastoletnią córeczkę prezentami. Drugie tyle oczywiście rozdał bezdomnym. A że tak naprawdę nie były to wielkie kwoty, więc i żadne z kasyn specjalnie nie zubożało na tym dziwnym procederze, który niewątpliwie miał poparcie jakichś wyższych sił.
      Nie wiedział jednak, że pomimo ostrożności i tak wzbudził zainteresowanie ich właścicieli. A wszystko przez to, że pierwszego tygodnia popełnił kardynalny błąd.
       Otóż jak zapewne pamiętacie, pierwszego tygodnia Teofil chodził tylko do jednego kasyna i pomimo, że były to nieduże kwoty, to facet, który wchodzi przez cały tydzień do lokalu o podobnej porze, gra trzy gry w ruletkę, które wygrywa i zaraz wychodzi rzucając: - Bye - do Murzyna, natychmiast wpadł w oko zarządzającym przybytkiem. Wygrał u nich tylko 420 funtów, ale w jaki sposób to zrobił!? Nikt jeszcze czegoś takiego nie wykonał w tym kasynie, więc musiało to być jakieś oszustwo.
       Władze kasyna wynajęły detektywa, który przez wszystkie te miesiące śledził Dobrzańskiego i dokumentował jego wygrane próbując dociec, jaki rodzaj przekrętu stosował dziwny gracz. Mimo starań, nie potrafił jednak udowodnić mu oszustwa, bo przecież żadnego oszustwa nie było. W tej sytuacji kasyno nie miało żadnych podstaw, by zgłosić sprawę na policję, mimo że działalność tego gracza wykraczała daleko poza rachunek prawdopodobieństwa.
        Teofil wrócił szóstego miesiąca do lokalu, od którego rozpoczął. Znów wygrał trzy gry i wyszedł rzucając: - Bye - do Murzyna. Nie wiedział, że wyszło za nim dwóch innych Murzynów z krótkimi pałkami za pazuchą.
      Gdy nasz bohater rozdał kasę żebrzącym, którzy natychmiast go rozpoznali ciesząc się na jego widok, poszedł dalej zatrzymując się na ławeczce w parku Forbury Gardens, by zapalić skręta. Śledzący go faceci dopadli go w tym ustronnym o tej porze miejscu i obili srogo pałkami, waląc Teofila po głowie. A gdy stracił przytomność, połamali mu tymi pałami nogi, metodycznie skopali podbitymi blachą buciorami i spokojnie odeszli w noc.

*

       Teofil doszedł jako tako do siebie w Royal Berkshire Hospital na London Road w Reading. Był pogodny poranek. Od dwóch miesięcy leżał w szpitalu z połamanymi nogami, od pasa w dół w gipsie, z zabandażowaną głową, z popękaną czaszką, wybitymi zębami, złamanym nosem, szczęką oraz wieloma żebrami.
        „Na szczęście nie połamali mi rąk” – pomyślał, logując się ze swojego laptopa na konto u bukmachera.


koniec

Bydgoszcz 22-23.06.19 (od 21 do 00.40)

sobota, 24 sierpnia 2019

Krzyś i Tomek - opowiadanie


Krzysztof Lutowski

KRZYŚ I TOMEK


Krzyś. Krzyś ma pięć lat. Mieszka z babcią, rodzicami i ciocią z wujem, którzy jeszcze nie mają dzieci, a wtedy jeszcze nikt nie wie, czy będą je mieli. Rodzice pracują w Eltrze i Transbudzie. Wujek studiuje, ciocia uczy się i pracuje. Babcia na rencie po dziadku. Krzyś chodzi do przedszkola. Dzisiaj nie poszedł.
      Czasami babcia pozwalała mu zostać w domu. Zdarzało się to dość rzadko, ale dziś się zdarzyło. W nocy nie mógł zasnąć, a kiedy zasnął, to od razu się obudził i było rano, trzeba było iść do przedszkola. Krzyś protestował i robił wszystko, żeby do przedszkola nie pójść. Miał nieodparte wrażenie, że dosłownie przed chwilą zasnął, że spał ledwo pięć minut. Czasami tak się zdarza, że człowiek zasypia i budzi się natychmiast, a minęło osiem godzin. Mogą to być dwie rzeczy - albo to tylko takie wrażenie, albo sen to jakiś inny świat, w którym się przebywało, a tam płynie inny czas, albo stoi w miejscu. Babcia zlitowała się nad Krzysiem i mógł pospać jeszcze, a nawet w ogóle się nie budzić, bo nie ma nic lepszego dla dziecka, jak zdrowy, długi sen.
     Krzyś siedział na ławeczce w podwórku kamienicy, odgrodzonej betonowym murem i starą bramą z blachy zamkniętą na kłódkę. Podwórko miało jakieś 150 metrów kwadratowych, w jego lewym rogu stała rozwalająca się szopa, gdzie grasowały szczury i stał stary motor. Krzyś siedział na ławeczce pod oknami obok wyjścia na klatkę schodową i do piwnicy. Machał sobie nóżkami i się nudził. Obracał w dłoniach kilka niewielkich płytek z elektrycznymi podzespołami. Rozmyślał o przedszkolu, o swoim koledze Tomku. Zna go właśnie z przedszkola, trzymają się razem. Tomek imponuje mu bardzo wprawnym układaniem z drewnianych klocków wież Eiffla i Babel, sięgających czasem 2 metrów, a także nowymi kapciami. Też nie lubi tej Aśki, która jest obrzydliwa, kiedy wciąga do buzi smarki cieknące jej z nosa. Pani wiele razy zwracała jej uwagę, a ona wciąż to robi.

*

Niedawno, gdy rozmyślał przed zaśnięciem o Tomku i wieży, jaką razem ułożyli z klocków, dotarła do niego dziwna myśl. Czuł ją raczej i nie potrafił zrozumieć, co ze sobą niesie. Jego umysł doświadczał obecności czegoś nowego, co można było czuć, ale nie objąć rozumem. Chodziło o rzecz prozaiczną, dlatego też bardziej odczuwalną. Krzyś za zamkniętymi oczami oglądał obrazki z życia tomkowej rodziny, ludzi, których nigdy nie widział naprawdę. To było jednak jakieś prawdziwe życie, bo tak precyzyjne, że Krzyś mógł obejrzeć różne sytuacje, poczuć emocje, skomplikowane powiązania, matczyne, ojcowskie, babcine w rodzinie Tomka. Nie umiał tego powiązać, ale obrazy fascynowały go. Najbardziej dziwiło go, co rodzice Tomka robią w sypialni. Te dziwne wygibasy, gimnastyka, zabawki. Długo się temu przyglądał wczoraj w nocy przy zamkniętych oczach, a kiedy wreszcie zasnął, to obudził się natychmiast i było już rano. Krzyś poczuł się dziwnie na wspomnienie tych wszystkich nowych doznań, których doświadczał w nocy. Coś do niego docierało, a teraz Krzyś musiał nauczyć się z tym żyć.
      Krzyś wsadził sobie elektryczne płytki do majtek i zaczął chodzić po podwórku. Płytki przyjemnie uwierały i kłuły. Krzyś spacerował i odczuwał. Nie wiedział dlaczego włożył je w majtki, jednak jakiś instynkt tak właśnie kazał mu zrobić. Uczucie było przyjemne, nie wiedział dlaczego, ale było przyjemne. Przez chwilę poczuł się jak dziewczynka, choć wcale nie wiedział, jak się czują dziewczynki, jednak poczuł się dziewczynką i to wiedział. Wiedział także, że nie powinien tak robić, choć nikt nigdy nie powiedział mu, że to złe. Nie miał pojęcia dlaczego, ale wiedział, że powinien wyjąć płytki z majtek, że nikt nie powinien go na tym przyłapać. Troszeczkę jakby przestraszony wyciągnął je w końcu i wyrzucił do kubła na śmieci. Usiadł z powrotem na ławeczce i zastanawiał się dlaczego czuł się jak dziewczynka, dlaczego kłucie i uwieranie było przyjemne na tyle, że nie przeszkadzało mu, a wręcz było pożądane.
      Kiedy i tak nie znalazł odpowiedzi, podniósł z ziemi uwalaną w piasku starą rakietę do tenisa i zaczął wykonywać takie ruchy, jakby grał na gitarze. Zamknął oczy, dał się ponieść fantazji, że stoi przed tłumem słuchaczy, którzy są zachwyceni. Usłyszał muzykę, zapowiedź jego koncertu, w wyobraźni szczególnie przedłużał moment prezentacji osiągnięć, zasług i tego, jaki jest wspaniały. Potem zaczął śpiewać. Śpiewał poważnie, nawet rzewnie, śpiewał jakieś słowa bez znaczeń, choć rozróżniał pojedyncze wyrazy. Jego śpiew i gra na gitarze stawały się coraz bardziej żywiołowe, coraz bardziej porywające, wzbudzające skrajne emocje. Ożywiał się rytm i pieśń porywała do działania, do życia. Wreszcie zaczął biegać w tańcu po podwórku, jak po scenie i coraz bardziej szarpać struny swego nieistniejącego instrumentu.

*

Tomek. Tomek był zwyczajnym chłopcem, tak się przynajmniej wydawało. Jednak jego rodzina nie była tak do końca normalna. To dziwne, że chłopiec rozwijał się w przewidywalny sposób, jak inne dzieci, nawet przewyższając je stopniem inteligencji, postępów w rozumieniu świata i nierobieniu siusiu w pościel. Rodzice chłopca nie byli szczęśliwi. Starali się to skrzętnie ukrywać przed znajomymi, sąsiadami, nie ukrywali tego jednak przed swym jedynym synem. Ten jednak rósł zdrowo, jakby wbrew rodzicom, przynajmniej fizycznie. Psychicznie też nie odbiegał od normy, choć przejawiał czasem nieco dziwne zachowania. Bywał agresywny, co często sygnalizowała jego mamie pani w przedszkolu. Mama natomiast biła czasem Tomka za to, że przynosi jej wstyd. Ale te wybryki nie były raczej niebezpieczne, ot, troszkę nadpobudliwy, energiczny chłopiec. Tomek bał się matki, bardziej niż ojca. Matka bowiem miała tendencje do wyżywania się na chłopcu za swe krzywdy, spieprzone życie, nieszczęśliwą miłość. Chłopiec nie rozumiał tego, co się dzieje w jego rodzinie. Był zbyt mały, aby wyciągać wnioski. Zresztą nie widział nigdy niczego innego, więc skąd miałby cokolwiek rozumieć? Może gdyby podejrzewał, to uciekłby z domu, ale i na to był jeszcze za mały. Nie wiedział o co kłócą się rodzice, patrzył tylko, był świadkiem wydarzeń, jak to, które miało miejsce dzisiaj.
       Ojciec przyprowadził go po pracy z przedszkola do domu. Matka dała jeść. Nalała zupy do talerza. Ojciec chodził po kuchni milczący. Nagle rodzice zaczęli rozmawiać podniesionym głosem. Tomek jadł zupę, która była dobra, smakowała mu, więc nawet nie przysłuchiwał się kłótni, która robiła się coraz bardziej ożywiona. Nigdy nie wiedział dlaczego rodzice się kłócą, a kłócili się codziennie. Nigdy nie wiedział o co, nawet nie przyszło mu do głowy, aby tego dociekać. Przecież nie było w tym nic, czemu należałoby się dziwić i roztrząsać.
      Nagle Tomek podskoczył na krześle, aż łyżka wypadła mu z rąk i wpadła do zupy, rozchlapując ciecz na białym obrusie. Matka rzuciła w ojca wielką szpulą białej, jak na ironię, nici. Po prostu rzuciła tym, co miała pod ręką, gdyby to był nóż, to rzuciłaby nim. Ojciec uchylił się w porę i wielka szpula nie uderzyła w głowę, lecz w szklaną szybę drzwi, rozbijając ją i lądując w przedpokoju na wazonie z kwiatami, które matka zawsze lubiła i trzymała w wielu miejscach domu.
      – Ty jesteś pojebana – ojciec w takich chwilach mówił to z przejęciem, ze strachem i mimo siły wyrazu tego, co mówił, chciał raczej zażegnać konflikt i jeśli wytrzymywał nerwowo, to oddalał się pośpiesznie do drugiego pokoju.

*

Matka leżała na podłodze, oparta o łóżko i trzęsła się w drgawkach. Brała wtedy krople, chyba na serce, albo na uspokojenie i po jakimś czasie dochodziła do siebie. Tym razem nie zdążyła, gdyż ojciec wrócił do pokoju, stanął w otwartych drzwiach.
      – A teraz się trzęsie, idiotka - matka leżała, ale trzęsła się już coraz mniej - Idiotka z pojebanego domu. Twoja matka też się tak trzęsła!
        – Ty skurwysynu! Ty skurwysynu! - powtarzała matka.
       – Moja matka nie była kurwą. Może twoja? - ojciec dolewał oliwy do ognia.
    – Ty gnoju skurwysyński. Ta kobieta tyle ci dała. Ty chamie. - Ojciec podbiegł wściekły do matki z zaciśniętymi pięściami. Złapał ją za włosy i ściągnął do parteru. Leżała teraz na dywanie rozciągnięta na całą długość. Ojciec puścił jej włosy, jakby się opamiętał. Stał nad nią, jakby zastanawiał się, co robi. Po chwili kopnął ją trzy razy w plecy, nie za mocno, jakby nie chcąc za bardzo zrobić jej krzywdy. Później wyszedł, a matka trzęsła się jeszcze długo.
Tomek krzyczał i płakał. Teraz dopiero przestał. Podbiegł do matki, przytulił ją i pocieszał, że wszystko będzie dobrze, że mamusiu już spokojnie. Im matka bardziej się trzęsła, tym mocniej ją przytulał. I nic nie rozumiał.

*

           – Aaaaaaaaaaaaaaaaaa!
      – Co się drzesz?! – zezłościł się Krzyś na Tomka, który wbiegł na podwórko wrzeszcząc i biegając, jak oszalały. Tomek zatrzymał się i zamknął, ale za moment z krzykiem na ustach podniósł leżący w piasku kij i podbiegł do ogrodzenia. Okładał je tak długo, aż patyk się złamał i wisiał na włosku, jak na żyłce wędki.
      – Chodźmy na ulicę – powiedział do Krzyśka rzucając ze złością patyk ponad betonowe ogrodzenie.
      – Nie wolno mi chodzić na ulicę.
      – Co ty, co ci nie wolno? Jesteś w naszej bandzie, czy nie? My się nikogo nie boimy, nawet ulicy.
      – Moja babcia mnie dzisiaj nie wypuściła. Zwiałem jej - pochwalił się Krzyś.
      – Ja, ja, ty zwiałeś – powątpiewał Tomek. – Jesteś za cienki – prowokował.
      – A ty za głupi - odciął się Krzyś obrażony.
      – To jak? Idziesz mięczaku? – Krzyś zamyślił się. Trochę się obawiał pójść z Tomkiem, gdyż rzeczywiście miał dziś zabronione nie tylko wychodzenie na ulicę (co oczywiste), ale i z domu. Kiedy ciocia z wujem wyszli, miał zapowiedziane, że nie może nigdzie wychodzić i ma zostać z babcią, która nie czuła się najlepiej. Jednak Krzyś chciał koniecznie wyjść, pobawić się, ale babcia była nieugięta. Krzyś nie rozumiał dlaczego miałby siedzieć w domu i nie wyjść sobie na podwórko, które przecież nie było nigdzie daleko, lecz dokładnie pod oknami. Jeżeli babcia obawiała się o niego, to i tak mogła mieć go cały czas na oku. Tak więc Krzyś postawił się i skorzystał ze swego nowego odkrycia. Mianowicie spostrzegł, że zamek zasuwkowy przy drzwiach dawał się otworzyć od wewnątrz, bez pomocy klucza – po prostu przekręcając. Wypróbował to w praktyce i drzwi rzeczywiście dały się otworzyć. Ucieszył się. Babcia jednak stała już w drzwiach do przedpokoju, kuląc się wpół i trzymając za brzuch.
          – Co robisz cholero?
          – Ja chcę iść na podwórko.
      – Zostań w domu, powiedziałam! – Babcia miała coraz straszniejszy grymas bólu na twarzy. Krzyś przeżywał rozterki, ale w podjęciu decyzji, jaką podjąłby grzeczny chłopiec przeszkadzało mu to, że choć usilnie się starał, to nie mógł wytłumaczyć sobie w żaden sposób, dlaczego zakazano mu podwórka, które przecież nie było żadną ulicą, ani niczym wielkim. Przecież babcia i tak będzie patrzyła przez okno. Postanowił więc pójść. Zamknął za sobą drzwi i zbiegł szybko po schodach.
       Teraz miał kolejny dylemat, ponieważ wiedział, że nadużył swojej wolności, bodaj po raz pierwszy na tak dużą skalę. Jeszcze nigdy sam nie otworzył drzwi i sprzeciwiając się woli starszego nie wyszedł na podwórko. Wyprawa na ulicę byłaby kolejnym poważnym nadużyciem, zważywszy, że babcia nie będzie go widziała i domyśli się, gdzie poszedł.
      Ale poszedł. Przeważyła chęć zaznania czegoś zakazanego, a także pokazania Tomkowi, że nie jest mięczakiem. W końcu byli w jednej bandzie i należało wykazać się odwagą, a wyjście z bezpiecznego, ogrodzonego podwórka, na ruchliwą ulicę miasta, to już było coś.
      Niedawno przecież zdawał egzamin na członka bandy wraz z trzema kolegami z przedszkola, każdy z nich musiał wejść na podwórko domu, co stoi blisko przedszkola, przeskakując ogrodzenie i samemu, niezauważonym, obejść dom dookoła, a potem wrócić do chłopaków z jakimś trofeum. Aby wykazać się niepospolitą odwagą i zaimponować kolegom zgłosił się na ochotnika jako pierwszy. I dobrze, bo faktycznie zrobił wrażenie, a Tomek powiedział, że zrobi go swoim zastępcą, co było niemałym wyróżnieniem. Aż wyprostował się z dumy.

*

A było tak. Podkradł się do ogrodzenia i widząc drogę wolną, zbytnio się nie wahając, bo przecież kilka metrów dalej, za krzakami podglądali go koledzy, przelazł przez siatkę. Po drugiej stronie przykucnął, tu już trzeba było być ostrożniejszym, to już nie przelewki, tylko twarda, męska gra. Prawie na kuckach podszedł kilka metrów i schował się za kupą gruzu. Następnie podbiegł szybko do szopy i przylgnął do jej ściany. Kątem oka dojrzał biegnącego w jego kierunku mężczyznę z kijem czy jakimś pasem w ręku. Rzucił się do przodu i prawie na oślep uciekł ile sił w nogach do miejsca, w którym szopa boczną ścianą przystawała do ogrodzenia, pozostawiając pół metra miejsca, gdzie Krzyś mógł się wślizgnąć. Znajdowało się tam zwałowisko niepotrzebnych rzeczy, po których, jak po równi pochyłej, dziecko mogło szybko znaleźć się przy ogrodzeniu. Chwycił stamtąd starą paletę do tenisa jako trofeum. Wszystko to trwało może razem kilka sekund. Organizm chłopca wchłonął całą magiczną moc inicjacji, ogniskując każdy nerw i mięsień na zadaniu. Jednakże lekkie potknięcie, jeden nieznaczny błąd przy próbie skoku spowodował, że zamiast sprawnie przeskoczyć ogrodzenie, wyrżnął twarzą i barkiem w ziemię, ale szybko się podniósł, lekko skulony i chwiejnym krokiem, zaskoczony, oszołomiony i poturbowany, pokuśtykał truchtem do parku, który okalał przedszkole, żeby się gdzieś oddalić i schować.

*

Tomek, kiedy znaleźli się na ulicy, zaczął strasznie się drzeć i biegać po chodniku, choć obok mknęły rozpędzone samochody, po głównej arterii miasta. Krzyś przestraszył się, że Tomkowi coś się stało, bo biegł jak oszalały na samotne kobiety w wieku jego matki i w ostatnim momencie uskakiwał, a te krzyczały i wygrażały mu pięścią. Nagle Tomek wskoczył przed nadjeżdżający samochód, kierowca gwałtownie zahamował, on w ostatnim momencie uskoczył i pobiegł w kierunku drzwi do ich kamienicy, a Krzyś za nim. W drzwi wbiegli jednocześnie, w bezpardonowej walce o pierwszeństwo schronienia. Te otwarły się z hukiem, wyrywając z podłogi zasuwę lewego skrzydła, rozwarły się na oścież i ledwo się zmieścili kiedy obie części drzwi uderzone z impetem w ścianę na powrót się zamykały. Tomek odbity od jednej z nich popchnął Krzyśka rękoma próbując utrzymać równowagę i obaj runęli, jak podcięci na dechy klatki schodowej. Szybko się podnieśli, biegiem dostali na podwórko przez drzwi z przeciwległej strony budynku. Wdrapali się na szopę, z szopy na wysoki mur, który dawał się tam przeskoczyć. A po drugiej stronie ogrodzenia stał gospodarczy budynek, na którego dach zeskoczyli i w ten sposób schowali się za murem i struchleli w zupełnej ciszy.
      Serca biły im, jakby miały wyskoczyć, włosy jeżyły się na głowie i całym ciele, pobudzone krążeniem krwi, powietrzem i adrenaliną, która rozpierała chłopców od środka. Siedzieli tak wiele minut, ale choć nadwyrężali wyostrzone zmysły, to wyglądało na to, że kierowcy nie chciało się ich szukać. Przez dłuższy czas nie usłyszeli nic, co mogło na to wskazać. Dopiero teraz odważyli się odezwać. Krzyś nie chciał się wcześniej odzywać do Tomka bojąc się jego reakcji, kiedy był jeszcze podniecony niebezpieczeństwem. Bał się, że znowu zacznie coś krzyczeć albo śmiać się, jak już nie raz bywało. Nie wierzył w jego zdrowy rozsądek, zrównoważenie. Tomek również milczał jak zaklęty. Aż do tej chwili.
      – Odbiło ci? - zapytał Krzyś.
      – Stary, to dopiero jest prawdziwa banda. Nie chcesz rządzić na ulicy?
      – No chcę, ale mogli nas złapać.
     – No właśnie, w tym prawdziwa zabawa, a nie jakieś głupoty, zabawy w pachty i jakieś przyjmowanie nowych członków. Po zastępcy szefa można spodziewać się dużo więcej odwagi.
        – Wcale się nie boję, ale po co to robić?
      – Jak to po co? Żeby pokazać, że się niczego nie boisz? Mój zastępca musi być odważny. Jak nie zrobisz tego, co ja, to wybiorę sobie innego kumpla - postawił sprawę jasno. Krzyś nie wiedział, co robić. Z jednej strony rzeczywiście się bał, a z drugiej jego chłopięca, rycerska dusza wyrosła na czytanych przez mamę baśniach podsuwała wizję wielkiej przygody. Właśnie miał okazję do bohaterskiego, wymagającego wielkiego męstwa czynu. Odwaga, opanowanie, duma.
      – Myślisz, że się boję?
      – Tak właśnie myślę.
      – To źle myślisz.
      – Udowodnij to.
    – No to chodźmy, ale stój blisko mnie, bo nie chcę, żebyś miał łatwiej uciekać.
       – Dobra, dla mnie to żaden problem.
    – Jam Zbyszko z Bogdańca, niczego się nie boję - powiedział Krzyś natchniony obejrzanymi niedawno Krzyżakami. Poszli ostrożnie na ulicę, przez klatkę schodową kamienicy, jak dostawcy alkoholu podczas prohibicji. Ostatnio był taki film, który Krzyś oglądał przez szparę w drzwiach do pokoju rodziców.

*

Stali blisko krawężnika. Właśnie pędził jakiś zagraniczny, szybki wóz należący do śródmiejskiego cinkciarza, który wracał nadziany utargiem przez wciąż rosnący kurs dolara. W myślach przeliczał gotówkę. Żyłka hazardzisty wyostrzyła mu rysy i zmysły. Spory zarobek, jak wygrana na loterii, zelektryzowała żądzę cielesnych rozkoszy. Chciał dziś zabrać dziewczynę, którą niedawno poznał, na imprezę do lokalu i zaszaleć. Wydać trochę i pokochać się z młodą w cieniu drzew w podmiejskim parku. Pijani i chętni. Chciał w końcu zaspokoić pragnienia, a forsa wypychająca kieszeń marynarki na owłosionej piersi zapowiadała pełny sukces.
      Facet miał ciemne okulary, brodę na całej twarzy i lokowaną czuprynę. Wybałuszył oczy, kiedy zobaczył małego chłopca sprawiającego wrażenie, jakby chciał wskoczyć wprost pod samochód. Zwolnił tylko trochę, bo przecież to było bez sensu, chłopcy bawią się czasem w różne głupoty, sam się czasem tak bawił, jak był w ich wieku, ale gdy już był pewien, że chłopiec to zrobi, i zaczął hamować, nagle ten drugi, który stał tuż za nim, minimalnie przyśpieszył ruch kolegi i pchnął go, o ułamek sekundy wcześniej, nawet niezbyt mocno. To wystarczyło, by stracił równowagę. Cinkciarz ostro hamował, ale prędkość miał jeszcze sporą, wszystko przez to, że nie chciał uwierzyć, że to naprawdę może się stać. Z dużym impetem uderzył chłopca, zanim ten zdążył się sam przewrócić.
      Samochód stanął w poprzek jezdni, a Krzyś turlając się po asfalcie, jeszcze przytomny odbił się na jakieś dziesięć metrów, lekko w bok na chodnik, uderzając po drodze głową w metalowy kosz na śmieci.
          Jak później stwierdził lekarz, właśnie to go zabiło.

Koniec

Bydgoszcz, 1996