Krzysztof
Lutowski
KRZYŚ
I TOMEK
Krzyś.
Krzyś ma pięć lat. Mieszka z babcią, rodzicami i ciocią z wujem,
którzy jeszcze nie mają dzieci, a wtedy jeszcze nikt nie wie, czy
będą je mieli. Rodzice pracują w Eltrze i Transbudzie. Wujek
studiuje, ciocia uczy się i pracuje. Babcia na rencie po dziadku.
Krzyś chodzi do przedszkola. Dzisiaj nie poszedł.
Czasami
babcia pozwalała mu zostać w domu. Zdarzało się to dość rzadko,
ale dziś się zdarzyło. W nocy nie mógł zasnąć, a kiedy zasnął,
to od razu się obudził i było rano, trzeba było iść do
przedszkola. Krzyś protestował i robił wszystko, żeby do
przedszkola nie pójść. Miał nieodparte wrażenie, że dosłownie
przed chwilą zasnął, że spał ledwo pięć minut. Czasami tak się
zdarza, że człowiek zasypia i budzi się natychmiast, a minęło
osiem godzin. Mogą to być dwie rzeczy - albo to tylko takie
wrażenie, albo sen to jakiś inny świat, w którym się przebywało,
a tam płynie inny czas, albo stoi w miejscu. Babcia zlitowała się
nad Krzysiem i mógł pospać jeszcze, a nawet w ogóle się nie
budzić, bo nie ma nic lepszego dla dziecka, jak zdrowy, długi sen.
Krzyś
siedział na ławeczce w podwórku kamienicy, odgrodzonej betonowym
murem i starą bramą z blachy zamkniętą na kłódkę. Podwórko
miało jakieś 150 metrów kwadratowych, w jego lewym rogu stała
rozwalająca się szopa, gdzie grasowały szczury i stał stary
motor. Krzyś siedział na ławeczce pod oknami obok wyjścia na
klatkę schodową i do piwnicy. Machał sobie nóżkami i się
nudził. Obracał w dłoniach kilka niewielkich płytek z
elektrycznymi podzespołami. Rozmyślał o przedszkolu, o swoim
koledze Tomku. Zna go właśnie z przedszkola, trzymają się razem.
Tomek imponuje mu bardzo wprawnym układaniem z drewnianych klocków
wież Eiffla i Babel, sięgających czasem 2 metrów, a także nowymi
kapciami. Też nie lubi tej Aśki, która jest obrzydliwa, kiedy
wciąga do buzi smarki cieknące jej z nosa. Pani wiele razy zwracała
jej uwagę, a ona wciąż to robi.
*
Niedawno,
gdy rozmyślał przed zaśnięciem o Tomku i wieży, jaką razem
ułożyli z klocków, dotarła do niego dziwna myśl. Czuł ją
raczej i nie potrafił zrozumieć, co ze sobą niesie. Jego umysł
doświadczał obecności czegoś nowego, co można było czuć, ale
nie objąć rozumem. Chodziło o rzecz prozaiczną, dlatego też
bardziej odczuwalną. Krzyś za zamkniętymi oczami oglądał obrazki
z życia tomkowej rodziny, ludzi, których nigdy nie widział
naprawdę. To było jednak jakieś prawdziwe życie, bo tak
precyzyjne, że Krzyś mógł obejrzeć różne sytuacje, poczuć
emocje, skomplikowane powiązania, matczyne, ojcowskie, babcine w
rodzinie Tomka. Nie umiał tego powiązać, ale obrazy fascynowały
go. Najbardziej dziwiło go, co rodzice Tomka robią w sypialni. Te
dziwne wygibasy, gimnastyka, zabawki. Długo się temu przyglądał
wczoraj w nocy przy zamkniętych oczach, a kiedy wreszcie zasnął,
to obudził się natychmiast i było już rano. Krzyś poczuł się
dziwnie na wspomnienie tych wszystkich nowych doznań, których
doświadczał w nocy. Coś do niego docierało, a teraz Krzyś musiał
nauczyć się z tym żyć.
Krzyś
wsadził sobie elektryczne płytki do majtek i zaczął chodzić po
podwórku. Płytki przyjemnie uwierały i kłuły. Krzyś spacerował
i odczuwał. Nie wiedział dlaczego włożył je w majtki, jednak
jakiś instynkt tak właśnie kazał mu zrobić. Uczucie było
przyjemne, nie wiedział dlaczego, ale było przyjemne. Przez chwilę
poczuł się jak dziewczynka, choć wcale nie wiedział, jak się
czują dziewczynki, jednak poczuł się dziewczynką i to wiedział.
Wiedział także, że nie powinien tak robić, choć nikt nigdy nie
powiedział mu, że to złe. Nie miał pojęcia dlaczego, ale
wiedział, że powinien wyjąć płytki z majtek, że nikt nie
powinien go na tym przyłapać. Troszeczkę jakby przestraszony
wyciągnął je w końcu i wyrzucił do kubła na śmieci. Usiadł z
powrotem na ławeczce i zastanawiał się dlaczego czuł się jak
dziewczynka, dlaczego kłucie i uwieranie było przyjemne na tyle, że
nie przeszkadzało mu, a wręcz było pożądane.
Kiedy
i tak nie znalazł odpowiedzi, podniósł z ziemi uwalaną w piasku
starą rakietę do tenisa i zaczął wykonywać takie ruchy, jakby
grał na gitarze. Zamknął oczy, dał się ponieść fantazji, że
stoi przed tłumem słuchaczy, którzy są zachwyceni. Usłyszał
muzykę, zapowiedź jego koncertu, w wyobraźni szczególnie
przedłużał moment prezentacji osiągnięć, zasług i tego, jaki
jest wspaniały. Potem zaczął śpiewać. Śpiewał poważnie, nawet
rzewnie, śpiewał jakieś słowa bez znaczeń, choć rozróżniał
pojedyncze wyrazy. Jego śpiew i gra na gitarze stawały się coraz
bardziej żywiołowe, coraz bardziej porywające, wzbudzające
skrajne emocje. Ożywiał się rytm i pieśń porywała do działania,
do życia. Wreszcie zaczął biegać w tańcu po podwórku, jak po
scenie i coraz bardziej szarpać struny swego nieistniejącego
instrumentu.
*
Tomek.
Tomek był zwyczajnym chłopcem, tak się przynajmniej wydawało.
Jednak jego rodzina nie była tak do końca normalna. To dziwne, że
chłopiec rozwijał się w przewidywalny sposób, jak inne dzieci,
nawet przewyższając je stopniem inteligencji, postępów w
rozumieniu świata i nierobieniu siusiu w pościel. Rodzice chłopca
nie byli szczęśliwi. Starali się to skrzętnie ukrywać przed
znajomymi, sąsiadami, nie ukrywali tego jednak przed swym jedynym
synem. Ten jednak rósł zdrowo, jakby wbrew rodzicom, przynajmniej
fizycznie. Psychicznie też nie odbiegał od normy, choć przejawiał
czasem nieco dziwne zachowania. Bywał agresywny, co często
sygnalizowała jego mamie pani w przedszkolu. Mama natomiast biła
czasem Tomka za to, że przynosi jej wstyd. Ale te wybryki nie były
raczej niebezpieczne, ot, troszkę nadpobudliwy, energiczny chłopiec.
Tomek bał się matki, bardziej niż ojca. Matka bowiem miała
tendencje do wyżywania się na chłopcu za swe krzywdy, spieprzone
życie, nieszczęśliwą miłość. Chłopiec nie rozumiał tego, co
się dzieje w jego rodzinie. Był zbyt mały, aby wyciągać wnioski.
Zresztą nie widział nigdy niczego innego, więc skąd miałby
cokolwiek rozumieć? Może gdyby podejrzewał, to uciekłby z domu,
ale i na to był jeszcze za mały. Nie wiedział o co kłócą się
rodzice, patrzył tylko, był świadkiem wydarzeń, jak to, które
miało miejsce dzisiaj.
Ojciec
przyprowadził go po pracy z przedszkola do domu. Matka dała jeść.
Nalała zupy do talerza. Ojciec chodził po kuchni milczący. Nagle
rodzice zaczęli rozmawiać podniesionym głosem. Tomek jadł zupę,
która była dobra, smakowała mu, więc nawet nie przysłuchiwał
się kłótni, która robiła się coraz bardziej ożywiona. Nigdy
nie wiedział dlaczego rodzice się kłócą, a kłócili się
codziennie. Nigdy nie wiedział o co, nawet nie przyszło mu do
głowy, aby tego dociekać. Przecież nie było w tym nic, czemu
należałoby się dziwić i roztrząsać.
Nagle
Tomek podskoczył na krześle, aż łyżka wypadła mu z rąk i
wpadła do zupy, rozchlapując ciecz na białym obrusie. Matka
rzuciła w ojca wielką szpulą białej, jak na ironię, nici. Po
prostu rzuciła tym, co miała pod ręką, gdyby to był nóż, to
rzuciłaby nim. Ojciec uchylił się w porę i wielka szpula nie
uderzyła w głowę, lecz w szklaną szybę drzwi, rozbijając ją i
lądując w przedpokoju na wazonie z kwiatami, które matka zawsze
lubiła i trzymała w wielu miejscach domu.
–
Ty jesteś pojebana – ojciec w takich chwilach mówił to z
przejęciem, ze strachem i mimo siły wyrazu tego, co mówił, chciał
raczej zażegnać konflikt i jeśli wytrzymywał nerwowo, to oddalał
się pośpiesznie do drugiego pokoju.
*
Matka
leżała na podłodze, oparta o łóżko i trzęsła się w
drgawkach. Brała wtedy krople, chyba na serce, albo na uspokojenie i
po jakimś czasie dochodziła do siebie. Tym razem nie zdążyła,
gdyż ojciec wrócił do pokoju, stanął w otwartych drzwiach.
–
A teraz się trzęsie, idiotka - matka leżała, ale trzęsła się
już coraz mniej - Idiotka z pojebanego domu. Twoja matka też się
tak trzęsła!
–
Ty skurwysynu! Ty skurwysynu! - powtarzała matka.
–
Moja matka nie była kurwą. Może twoja? - ojciec dolewał oliwy do
ognia.
–
Ty gnoju skurwysyński. Ta kobieta tyle ci dała. Ty chamie. - Ojciec
podbiegł wściekły do matki z zaciśniętymi pięściami. Złapał
ją za włosy i ściągnął do parteru. Leżała teraz na dywanie
rozciągnięta na całą długość. Ojciec puścił jej włosy,
jakby się opamiętał. Stał nad nią, jakby zastanawiał się, co
robi. Po chwili kopnął ją trzy razy w plecy, nie za mocno, jakby
nie chcąc za bardzo zrobić jej krzywdy. Później wyszedł, a matka
trzęsła się jeszcze długo.
Tomek
krzyczał i płakał. Teraz dopiero przestał. Podbiegł do matki,
przytulił ją i pocieszał, że wszystko będzie dobrze, że mamusiu
już spokojnie. Im matka bardziej się trzęsła, tym mocniej ją
przytulał. I nic nie rozumiał.
*
–
Aaaaaaaaaaaaaaaaaa!
–
Co się drzesz?! – zezłościł się Krzyś na Tomka, który wbiegł
na podwórko wrzeszcząc i biegając, jak oszalały. Tomek zatrzymał
się i zamknął, ale za moment z krzykiem na ustach podniósł
leżący w piasku kij i podbiegł do ogrodzenia. Okładał je tak
długo, aż patyk się złamał i wisiał na włosku, jak na żyłce
wędki.
–
Chodźmy na ulicę – powiedział do Krzyśka rzucając ze złością
patyk ponad betonowe ogrodzenie.
–
Nie wolno mi chodzić na ulicę.
–
Co ty, co ci nie wolno? Jesteś w naszej bandzie, czy nie? My się
nikogo nie boimy, nawet ulicy.
–
Moja babcia mnie dzisiaj nie wypuściła. Zwiałem jej - pochwalił
się Krzyś.
–
Ja, ja, ty zwiałeś – powątpiewał Tomek. – Jesteś za cienki –
prowokował.
–
A ty za głupi - odciął się Krzyś obrażony.
–
To jak? Idziesz mięczaku? – Krzyś zamyślił się. Trochę się
obawiał pójść z Tomkiem, gdyż rzeczywiście miał dziś
zabronione nie tylko wychodzenie na ulicę (co oczywiste), ale i z
domu. Kiedy ciocia z wujem wyszli, miał zapowiedziane, że nie może
nigdzie wychodzić i ma zostać z babcią, która nie czuła się
najlepiej. Jednak Krzyś chciał koniecznie wyjść, pobawić się,
ale babcia była nieugięta. Krzyś nie rozumiał dlaczego miałby
siedzieć w domu i nie wyjść sobie na podwórko, które przecież
nie było nigdzie daleko, lecz dokładnie pod oknami. Jeżeli babcia
obawiała się o niego, to i tak mogła mieć go cały czas na oku.
Tak więc Krzyś postawił się i skorzystał ze swego nowego
odkrycia. Mianowicie spostrzegł, że zamek zasuwkowy przy drzwiach
dawał się otworzyć od wewnątrz, bez pomocy klucza – po prostu
przekręcając. Wypróbował to w praktyce i drzwi rzeczywiście dały
się otworzyć. Ucieszył się. Babcia jednak stała już w drzwiach
do przedpokoju, kuląc się wpół i trzymając za brzuch.
–
Co robisz cholero?
–
Ja chcę iść na podwórko.
–
Zostań w domu, powiedziałam! – Babcia miała coraz straszniejszy
grymas bólu na twarzy. Krzyś przeżywał rozterki, ale w podjęciu
decyzji, jaką podjąłby grzeczny chłopiec przeszkadzało mu to, że
choć usilnie się starał, to nie mógł wytłumaczyć sobie w żaden
sposób, dlaczego zakazano mu podwórka, które przecież nie było
żadną ulicą, ani niczym wielkim. Przecież babcia i tak będzie
patrzyła przez okno. Postanowił więc pójść. Zamknął za sobą
drzwi i zbiegł szybko po schodach.
Teraz
miał kolejny dylemat, ponieważ wiedział, że nadużył swojej
wolności, bodaj po raz pierwszy na tak dużą skalę. Jeszcze nigdy
sam nie otworzył drzwi i sprzeciwiając się woli starszego nie
wyszedł na podwórko. Wyprawa na ulicę byłaby kolejnym poważnym
nadużyciem, zważywszy, że babcia nie będzie go widziała i
domyśli się, gdzie poszedł.
Ale
poszedł. Przeważyła chęć zaznania czegoś zakazanego, a także
pokazania Tomkowi, że nie jest mięczakiem. W końcu byli w jednej
bandzie i należało wykazać się odwagą, a wyjście z
bezpiecznego, ogrodzonego podwórka, na ruchliwą ulicę miasta, to
już było coś.
Niedawno
przecież zdawał egzamin na członka bandy wraz z trzema kolegami z
przedszkola, każdy z nich musiał wejść na podwórko domu, co stoi
blisko przedszkola, przeskakując ogrodzenie i samemu, niezauważonym,
obejść dom dookoła, a potem wrócić do chłopaków z jakimś
trofeum. Aby wykazać się niepospolitą odwagą i zaimponować
kolegom zgłosił się na ochotnika jako pierwszy. I dobrze, bo
faktycznie zrobił wrażenie, a Tomek powiedział, że zrobi go swoim
zastępcą, co było niemałym wyróżnieniem. Aż wyprostował się
z dumy.
*
A
było tak. Podkradł się do ogrodzenia i widząc drogę wolną,
zbytnio się nie wahając, bo przecież kilka metrów dalej, za
krzakami podglądali go koledzy, przelazł przez siatkę. Po drugiej
stronie przykucnął, tu już trzeba było być ostrożniejszym, to
już nie przelewki, tylko twarda, męska gra. Prawie na kuckach
podszedł kilka metrów i schował się za kupą gruzu. Następnie
podbiegł szybko do szopy i przylgnął do jej ściany. Kątem oka
dojrzał biegnącego w jego kierunku mężczyznę z kijem czy jakimś
pasem w ręku. Rzucił się do przodu i prawie na oślep uciekł ile
sił w nogach do miejsca, w którym szopa boczną ścianą
przystawała do ogrodzenia, pozostawiając pół metra miejsca, gdzie
Krzyś mógł się wślizgnąć. Znajdowało się tam zwałowisko
niepotrzebnych rzeczy, po których, jak po równi pochyłej, dziecko
mogło szybko znaleźć się przy ogrodzeniu. Chwycił
stamtąd starą paletę do tenisa jako trofeum.
Wszystko to trwało może razem kilka sekund. Organizm chłopca
wchłonął całą magiczną moc inicjacji, ogniskując każdy nerw i
mięsień na zadaniu. Jednakże lekkie potknięcie, jeden nieznaczny
błąd przy próbie skoku spowodował, że zamiast sprawnie
przeskoczyć ogrodzenie, wyrżnął twarzą i barkiem w ziemię, ale
szybko się podniósł, lekko skulony i chwiejnym krokiem,
zaskoczony, oszołomiony i poturbowany, pokuśtykał truchtem do
parku, który okalał przedszkole, żeby się gdzieś oddalić i
schować.
*
Tomek,
kiedy znaleźli się na ulicy, zaczął strasznie się drzeć i
biegać po chodniku, choć obok mknęły rozpędzone samochody, po
głównej arterii miasta. Krzyś przestraszył się, że Tomkowi coś
się stało, bo biegł jak oszalały na samotne kobiety w wieku jego
matki i w ostatnim momencie uskakiwał, a te krzyczały i wygrażały
mu pięścią. Nagle Tomek wskoczył przed nadjeżdżający samochód,
kierowca gwałtownie zahamował, on w ostatnim momencie uskoczył i
pobiegł w kierunku drzwi do ich kamienicy, a Krzyś za nim. W drzwi
wbiegli jednocześnie, w bezpardonowej walce o pierwszeństwo
schronienia. Te otwarły się z hukiem, wyrywając z podłogi zasuwę
lewego skrzydła, rozwarły się na oścież i ledwo się zmieścili
kiedy obie części drzwi uderzone z impetem w ścianę na powrót
się zamykały. Tomek odbity od jednej z nich popchnął Krzyśka
rękoma próbując utrzymać równowagę i obaj runęli, jak podcięci
na dechy klatki schodowej. Szybko się podnieśli, biegiem dostali na
podwórko przez drzwi z przeciwległej strony budynku. Wdrapali się
na szopę, z szopy na wysoki mur, który dawał się tam przeskoczyć.
A po drugiej stronie ogrodzenia stał gospodarczy budynek, na którego
dach zeskoczyli i w ten sposób schowali się za murem i struchleli w
zupełnej ciszy.
Serca
biły im, jakby miały wyskoczyć, włosy jeżyły się na głowie i
całym ciele, pobudzone krążeniem krwi, powietrzem i adrenaliną,
która rozpierała chłopców od środka. Siedzieli tak wiele minut,
ale choć nadwyrężali wyostrzone zmysły, to wyglądało na to, że
kierowcy nie chciało się ich szukać. Przez dłuższy czas nie
usłyszeli nic, co mogło na to wskazać. Dopiero teraz odważyli się
odezwać. Krzyś nie chciał się wcześniej odzywać do Tomka bojąc
się jego reakcji, kiedy był jeszcze podniecony niebezpieczeństwem.
Bał się, że znowu zacznie coś krzyczeć albo śmiać się, jak
już nie raz bywało. Nie wierzył w jego zdrowy rozsądek,
zrównoważenie. Tomek również milczał jak zaklęty. Aż do tej
chwili.
–
Odbiło ci? - zapytał Krzyś.
–
Stary, to dopiero jest prawdziwa banda. Nie chcesz rządzić na
ulicy?
–
No chcę, ale mogli nas złapać.
–
No właśnie, w tym prawdziwa zabawa, a nie jakieś głupoty, zabawy
w pachty i jakieś przyjmowanie nowych członków. Po zastępcy szefa
można spodziewać się dużo więcej odwagi.
–
Wcale się nie boję, ale po co to robić?
–
Jak to po co? Żeby pokazać, że się niczego nie boisz? Mój
zastępca musi być odważny. Jak nie zrobisz tego, co ja, to wybiorę
sobie innego kumpla - postawił sprawę jasno. Krzyś nie wiedział,
co robić. Z jednej strony rzeczywiście się bał, a z drugiej jego
chłopięca, rycerska dusza wyrosła na czytanych przez mamę
baśniach podsuwała wizję wielkiej przygody. Właśnie miał okazję
do bohaterskiego, wymagającego wielkiego męstwa czynu. Odwaga,
opanowanie, duma.
–
Myślisz, że się boję?
–
Tak właśnie myślę.
–
To źle myślisz.
–
Udowodnij to.
–
No to chodźmy, ale stój blisko mnie, bo nie chcę, żebyś miał
łatwiej uciekać.
–
Dobra, dla mnie to żaden problem.
–
Jam Zbyszko z Bogdańca, niczego się nie boję - powiedział Krzyś
natchniony obejrzanymi niedawno Krzyżakami. Poszli ostrożnie na
ulicę, przez klatkę schodową kamienicy, jak dostawcy alkoholu
podczas prohibicji. Ostatnio był taki film, który Krzyś oglądał
przez szparę w drzwiach do pokoju rodziców.
*
Stali
blisko krawężnika. Właśnie pędził jakiś zagraniczny, szybki
wóz należący do śródmiejskiego cinkciarza, który wracał
nadziany utargiem przez wciąż rosnący kurs dolara. W myślach
przeliczał gotówkę. Żyłka hazardzisty wyostrzyła mu rysy i
zmysły. Spory zarobek, jak wygrana na loterii, zelektryzowała żądzę
cielesnych rozkoszy. Chciał dziś zabrać dziewczynę, którą
niedawno poznał, na imprezę do lokalu i zaszaleć. Wydać trochę i
pokochać się z młodą w cieniu drzew w podmiejskim parku. Pijani i
chętni. Chciał w końcu zaspokoić pragnienia, a forsa wypychająca
kieszeń marynarki na owłosionej piersi zapowiadała pełny sukces.
Facet
miał ciemne okulary, brodę na całej twarzy i lokowaną czuprynę.
Wybałuszył oczy, kiedy zobaczył małego chłopca sprawiającego
wrażenie, jakby chciał wskoczyć wprost pod samochód. Zwolnił
tylko trochę, bo przecież to było bez sensu, chłopcy bawią się
czasem w różne głupoty, sam się czasem tak bawił, jak był w ich
wieku, ale gdy już był pewien, że chłopiec to zrobi, i zaczął
hamować, nagle ten drugi, który stał tuż za nim, minimalnie
przyśpieszył ruch kolegi i pchnął go, o ułamek sekundy
wcześniej, nawet niezbyt mocno. To wystarczyło, by stracił
równowagę. Cinkciarz ostro hamował, ale prędkość miał jeszcze
sporą, wszystko przez to, że nie chciał uwierzyć, że to naprawdę
może się stać. Z dużym impetem uderzył chłopca, zanim ten
zdążył się sam przewrócić.
Samochód
stanął w poprzek jezdni, a Krzyś turlając się po asfalcie,
jeszcze przytomny odbił się na jakieś dziesięć metrów, lekko w
bok na chodnik, uderzając po drodze głową w metalowy kosz na
śmieci.
Jak
później stwierdził lekarz, właśnie to go zabiło.
Koniec
Bydgoszcz,
1996